Między klopsikami a marzeniami: opowieść o Wojtku i Krzysztofie

– I od czego mnie dziś będziesz musiał ratować? – zapytałem Wojtka, patrząc jak zalewa wrzątkiem drugą zupkę chińską. Para unosiła się nad miską, a w kuchni pachniało tanim makaronem i przyprawą, która miała udawać kurczaka.

– Ziemniaczane purée i klopsiki! – odpowiedziałem wesoło, choć sam nie wierzyłem w ten entuzjazm.

– O, znowu? – Wojtek spojrzał na mnie z udawanym uśmiechem. – Znowu! – W zeszłym tygodniu już były te przeklęte klopsiki! Ile można?

Westchnąłem ciężko i usiadłem przy stole. – No właśnie, też tak żonę pytam, ale ona twierdzi, że dzieci to lubią. A ja już nie mogę na to patrzeć.

Wojtek roześmiał się krótko, ale w jego oczach zobaczyłem cień zmęczenia. – Może powinniśmy założyć klub mężów na diecie klopsikowej? – rzucił żartem.

– Albo uciec do Włoch i jeść tylko pizzę – odpowiedziałem, próbując rozładować napięcie. Ale prawda była taka, że coraz częściej myślałem o ucieczce. Nie do Włoch, nie na zawsze, ale choćby na jeden dzień. Od monotonii, od wiecznych pretensji żony, od dzieciaków wiecznie kłócących się o pilota do telewizora.

Wojtek spojrzał na mnie uważnie. – Krzysiek, co się dzieje? Ostatnio jesteś jakiś nieobecny.

Zawahałem się. Przecież nie powiem mu wszystkiego. Nie powiem, że boję się wracać do domu, bo wiem, że czeka tam tylko kolejna awantura o rachunki albo o to, że znowu zapomniałem kupić mleko. Nie powiem mu, że czasem mam ochotę po prostu wyjść i nie wracać.

– Nic takiego – skłamałem. – Po prostu zmęczony jestem.

Wojtek pokiwał głową. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Ale wiesz co? Przynajmniej mamy siebie. I te nasze chińskie zupki.

Uśmiechnąłem się blado. To prawda – Wojtek był moją jedyną odskocznią od codzienności. Znaliśmy się jeszcze z liceum, razem przeżyliśmy pierwsze miłości i pierwsze rozczarowania. Teraz obaj byliśmy po trzydziestce, z żonami i dziećmi, kredytami i pracą, która nie dawała satysfakcji.

– A jak tam u was w domu? – zapytałem, żeby zmienić temat.

Wojtek wzruszył ramionami. – Asia znowu narzeka, że za mało zarabiam. A ja już nie wiem, co mam robić. Pracuję po godzinach, a ona i tak niezadowolona.

Zamilkliśmy na chwilę. W kuchni słychać było tylko bulgotanie czajnika i ciche mlaskanie dzieciaków zza ściany. Przez okno widziałem szarą ulicę i ludzi śpieszących się do domów.

– Pamiętasz, jak marzyliśmy o tym, żeby mieć własne mieszkanie? – zapytałem nagle.

Wojtek roześmiał się gorzko. – Jasne. Myśleliśmy, że jak już będziemy mieli swoje cztery kąty, to wszystko będzie idealnie.

– A teraz? – spytałem cicho.

– Teraz… Teraz mam wrażenie, że to mieszkanie jest dla mnie jak klatka – odpowiedział Wojtek bez wahania.

Poczułem ukłucie w sercu. Wiedziałem dokładnie, co ma na myśli. Sam czułem się podobnie. Każdy dzień wyglądał tak samo: praca-dom-praca-dom. Wieczorem szybka kolacja (najczęściej klopsiki), potem bajki dla dzieci i kłótnia z żoną o to, kto ma wynieść śmieci.

– Może powinniśmy coś zmienić? – rzuciłem niepewnie.

Wojtek spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Co niby?

– Nie wiem… Może wyjechać gdzieś razem na weekend? Bez żon, bez dzieci?

Wojtek zamyślił się na chwilę. – Myślisz, że to coś da?

– Nie wiem – przyznałem szczerze. – Ale gorzej chyba już być nie może.

Zjedliśmy zupki w milczeniu. Każdy z nas był pogrążony we własnych myślach. Wiedziałem jednak, że muszę coś zrobić. Bo jeśli nic się nie zmieni, to któregoś dnia po prostu nie będę miał siły wstać z łóżka.

Wieczorem wróciłem do domu później niż zwykle. Żona czekała na mnie w kuchni z niezadowoloną miną.

– Gdzie byłeś? Dzieci pytały o ciebie.

– U Wojtka. Musiałem pogadać.

– Znowu? Może byś czasem pomógł mi w domu zamiast włóczyć się po znajomych?

Poczułem narastającą złość. Chciałem jej powiedzieć wszystko: jak bardzo jestem zmęczony, jak bardzo czuję się niedoceniany i samotny nawet we własnym domu. Ale zamiast tego tylko wzruszyłem ramionami i poszedłem do łazienki.

Patrzyłem na swoje odbicie w lustrze i widziałem człowieka, którego ledwo poznawałem. Gdzie podział się ten Krzysiek pełen marzeń i energii? Czy naprawdę wszystko musiało się sprowadzać do rachunków, klopsików i wiecznych pretensji?

Następnego dnia zadzwonił Wojtek.

– Krzysiek… Pomyślałem o tym wyjeździe. Może faktycznie powinniśmy spróbować?

Uśmiechnąłem się pierwszy raz od dawna szczerze.

– Jasne! Zarezerwuję coś na Mazurach. Tylko dla nas dwóch.

Przez kolejne dni żyłem tą myślą jak dziecko czekające na wakacje. W końcu powiedziałem żonie o planach.

– Chcesz zostawić mnie samą z dziećmi? – zapytała z wyrzutem.

– To tylko dwa dni… Potrzebuję tego.

Spojrzała na mnie długo i ciężko westchnęła.

– Ja też bym chciała czasem odpocząć…

Zrozumiałem wtedy, że nie tylko ja czuję się przytłoczony codziennością. Może wszyscy jesteśmy trochę samotni w tych naszych mieszkaniach-klatkach?

Wyjazd na Mazury był jak powiew świeżego powietrza. Siedzieliśmy nad jeziorem z piwem w ręku i rozmawialiśmy do późnej nocy o wszystkim i o niczym: o starych czasach, o marzeniach sprzed lat i o tym, co jeszcze możemy zrobić ze swoim życiem.

Kiedy wróciłem do domu, spojrzałem na żonę inaczej niż zwykle. Usiadłem obok niej na kanapie i powiedziałem:

– Może powinniśmy częściej rozmawiać? O wszystkim… Nie tylko o rachunkach i dzieciach.

Spojrzała na mnie zdziwiona, ale po chwili się uśmiechnęła.

Czasem myślę: czy naprawdę trzeba aż wyjechać daleko od domu, żeby zobaczyć to, co mamy najbliżej? Czy można jeszcze odnaleźć siebie w tej codziennej rutynie? Może każdy z nas potrzebuje czasem chwili oddechu…