Matka, która nigdy nie powiedziała „przepraszam”: Opowieść o obowiązku i niespełnionej miłości
— Kiedy w końcu posprzątasz tę piwnicę? — głos mamy przeszył ciszę jak nóż. — Mówiłam ci już trzy razy, Martyna. Nie mam na to siły, a ty przecież masz wolne.
Siedziałam naprzeciwko niej w jej ciasnym mieszkaniu na warszawskim Bródnie i czułam, jak w środku narasta we mnie gniew i bezradność. Zawsze tak było. Mama — Barbara — nigdy nie potrafiła powiedzieć „proszę” czy „dziękuję”. Nigdy mnie nie przytuliła, nigdy nie powiedziała, że mnie kocha. Tylko obowiązki, wyrzuty i milczenie.
— Mamo, ja też mam swoje sprawy. Czy możesz chociaż raz powiedzieć, że to doceniasz? — wyrwało mi się, a mój głos zabrzmiał zaskakująco łamliwie.
Uniosła brew. — Co to za pytanie? Jesteś moją córką, to oczywiste, że mi pomożesz. Tego się nie mówi.
W tej chwili przed oczami stanęły mi wszystkie te lata, kiedy próbowałam zdobyć jej uznanie. Gdy w podstawówce wygrałam konkurs recytatorski i usłyszałam tylko: „No to jesteś mądra. I co z tego?” Gdy pierwszy raz przyprowadziłam do domu chłopaka z liceum, a ona nawet nie spojrzała mu w oczy. Gdy płakałam po rozstaniu z Michałem, a ona rzuciła tylko: „Zdarza się. Nie rób scen.”
A teraz siedzi tu przede mną — starsza kobieta z posiwiałymi włosami i twardym spojrzeniem — i oczekuje, że będę robić wszystko automatycznie. Jakby nasza przeszłość została wymazana. Jakby nigdy nie padły te słowa, które bolały mnie bardziej niż cokolwiek innego: „Gdybyś nie była taka wrażliwa, byłoby ci lepiej.”
— Wiesz co, mamo? To nie jest oczywiste — powiedziałam cicho. — Nigdy nie dałaś mi do zrozumienia, że ci na mnie zależy. A teraz chcesz, żebym wszystko zapomniała?
Zmarszczyła brwi. — To jakieś nowoczesne brednie. Wychowałam cię najlepiej jak umiałam. Teraz wszyscy tylko narzekacie.
Poczułam łzy pod powiekami, ale nie chciałam dać jej satysfakcji zobaczenia mnie słabą. Wstałam od stołu i zaczęłam zbierać jej brudne kubki. W głowie przewijały mi się wspomnienia jak film: jak błagałam ją jako mała dziewczynka, żeby zabrała mnie na plac zabaw; jak przynosiłam jej rysunki z przedszkola, a ona odkładała je bez słowa; jak chciałam opowiadać o swoich marzeniach, a ona zawsze tylko machała ręką.
— Dlaczego nigdy nie byłaś jak inne mamy? — zapytałam nagle na głos.
Zaskoczyło ją to. — Jakie inne? Sama cię wychowywałam! Twój ojciec nas zostawił, gdy miałaś cztery lata! Wszystko było na mojej głowie!
— Wiem — odpowiedziałam cicho. — Ale nigdy mnie nie pochwaliłaś. Nigdy mnie nie przytuliłaś.
Przez chwilę panowała cisza. W końcu wzruszyła ramionami: — Nie umiem tego. U nas w domu się tego nie robiło.
I wtedy dotarło do mnie, że ten łańcuch bólu nie zaczął się ode mnie. Że ona też kiedyś była małą dziewczynką, która może też pragnęła czułości i nigdy jej nie dostała.
Ale mimo to… mimo to nie bolało mniej.
— Wiesz co — powiedziałam w końcu — posprzątam ci tę piwnicę. Ale chcę, żebyś wiedziała, że nie robię tego dlatego, że muszę. Robię to dlatego, że chcę być lepsza od ciebie.
Odwróciłam się do wyjścia i usłyszałam za sobą jej ciche: — Martyna… Ale nie miałam już siły się odwrócić.
Wieczorem siedziałam w swoim mieszkaniu przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Myślałam o tym, ilu ludzi wokół mnie żyje z podobnym bólem — z rodzicami, którzy nie potrafili kochać inaczej niż przez obowiązek. Ilu z nas czeka całe życie na zwykłe „przepraszam” albo „kocham cię”? Może czas przestać czekać. Może czas zacząć żyć własnym życiem.
Ale powiedzcie mi… Czy można naprawdę wybaczyć komuś, kto nigdy nie przyznał się do błędu? Czy jesteśmy skazani na noszenie ich milczenia w sobie już zawsze?