Kiedy mama wybiera siebie: opowieść o kobiecie, która odkryła własną drogę
Dzisiejszy dzień był jak zimny wiatr, który przebija się przez najcieńsze warstwy ubrania. Właśnie wróciłam z apteki, gdzie kupiłam leki na przeziębienie. Znów sama. Jak zawsze. — Krzysiu, może podjedziesz po chleb? — Mój głos drżał tak, jakby lód pod stopami. — Boję się wyjść, jest ślisko…
— Mamo, żartujesz?! — Krzysztof nawet nie oderwał wzroku od ekranu telefonu. — Przecież masz nogi. Ja mam spotkanie z Olą, nie mogę teraz.
Zamknęłam oczy, próbując nie dać się ponieść łzom. Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, że przecież zawsze byłam, zawsze czekałam, zawsze gotowa, by pomóc. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. W kuchni pachniało jeszcze wczorajszą zupą, którą ugotowałam, choć nikt nawet nie podziękował. Zegar tykał głośniej niż zwykle. W tej ciszy usłyszałam własne serce, bijące z rozpaczy i złości.
Mój mąż, Andrzej, wrócił późno. Jak zwykle. Otworzył drzwi, rzucił kurtkę na krzesło i nawet nie spojrzał w moją stronę. — Co na kolację? — zapytał, przeglądając pocztę na telefonie.
— Zupa jest w garnku — odpowiedziałam cicho, ale on już nie słuchał. Włączył telewizor, usiadł na kanapie i zniknął w swoim świecie. Przez chwilę patrzyłam na niego, na syna, na nasze mieszkanie, które kiedyś było pełne śmiechu i rozmów. Teraz każdy miał swój kąt, swoje sprawy, a ja… ja byłam jak cień, który przemyka od kuchni do łazienki, od łazienki do sypialni.
Przypomniałam sobie, jak kiedyś marzyłam o podróżach, o pracy w wydawnictwie, o własnej książce. Ale potem pojawił się Krzysiu, potem dom, kredyt, obowiązki. Zawsze coś ważniejszego. Zawsze ktoś ważniejszy ode mnie. Moje potrzeby były jak stare zdjęcia — schowane głęboko w szufladzie, do której nikt nie zagląda.
Nocą nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słuchając oddechów śpiących domowników. W głowie kłębiły się myśli: „Czy to już wszystko? Czy tak ma wyglądać moje życie?”. Wstałam, podeszłam do lustra. Spojrzałam na siebie — zmęczone oczy, siwe pasma we włosach, twarz, której nie poznawałam. Gdzie podziała się ta dziewczyna, która śmiała się z byle czego i wierzyła, że świat stoi przed nią otworem?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie Basia, moja dawna przyjaciółka ze studiów. — Anka, co u ciebie? — Jej głos był ciepły, pełen troski. — Nie słyszałam cię od miesięcy.
— Nic nowego… — westchnęłam. — Dom, praca, Krzysiu, Andrzej. Wiesz, jak jest.
— A ty? — zapytała nagle. — Co z tobą, Anka? Co z twoimi marzeniami?
Zamilkłam. Nikt mnie o to nie pytał od lat. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. — Nie wiem, Basia. Chyba już nie mam marzeń.
— Nie wierzę ci — odpowiedziała stanowczo. — Pamiętasz, jak mówiłaś, że napiszesz książkę? Że pojedziesz do Paryża? Anka, czas pomyśleć o sobie. Masz prawo być szczęśliwa.
Po tej rozmowie długo siedziałam przy kuchennym stole. Wpatrywałam się w kartkę papieru, na której kiedyś zapisywałam pomysły na opowiadania. Może to już za późno? Może jestem za stara, za zmęczona?
Wieczorem, kiedy Krzysztof wrócił do domu, próbowałam z nim porozmawiać. — Synku, pamiętasz, jak razem czytaliśmy książki? Może byśmy znowu coś poczytali?
— Mamo, mam swoje sprawy — burknął, zamykając się w pokoju.
Andrzej nawet nie zauważył, że płaczę w łazience. Moje łzy mieszały się z wodą pod prysznicem. Wtedy coś we mnie pękło. Pomyślałam: „A jeśli umrę, czy ktoś to zauważy? Czy ktoś zatęskni?”.
Następnego ranka wstałam wcześniej niż zwykle. Ubrałam się starannie, założyłam ulubioną sukienkę, pomalowałam usta. Wzięłam głęboki oddech i napisałam list. „Wyjeżdżam na kilka dni. Muszę odpocząć. Proszę, zajmijcie się sobą nawzajem. Anka.”
Wysłałam wiadomość do Basi: „Masz jeszcze to wolne miejsce w górach? Potrzebuję zmiany.”
Wsiadłam do pociągu. Przez okno patrzyłam na śnieg, który przykrywał świat białym kocem. Po raz pierwszy od lat poczułam ulgę. Nikt nie dzwonił, nikt nie pytał, gdzie jestem. Byłam tylko ja i moje myśli.
W schronisku w Zakopanem Basia czekała na mnie z gorącą herbatą. — Widzisz? Żyjesz! — zaśmiała się, obejmując mnie mocno.
Przez kilka dni rozmawiałyśmy godzinami. O życiu, o rozczarowaniach, o tym, jak łatwo zapomnieć o sobie, kiedy wszyscy czegoś od ciebie chcą. Spacerowałyśmy po lesie, patrzyłyśmy na Tatry, śmiałyśmy się i płakałyśmy.
Wieczorami pisałam. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej. Słowa płynęły ze mnie jak rzeka. Przypomniałam sobie, jak bardzo kocham tworzyć. Jak bardzo tęskniłam za sobą.
Po powrocie do domu wszystko było inne. Krzysztof patrzył na mnie z wyrzutem. — Mamo, jak mogłaś nas zostawić?
— A jak wy zostawiliście mnie? — odpowiedziałam spokojnie. — Przez lata byłam tylko dla was. Teraz muszę być też dla siebie.
Andrzej milczał. Przez kilka dni unikał mnie wzrokiem. Potem, pewnego wieczoru, usiadł obok mnie. — Przepraszam, Anka. Nie zauważyłem, jak bardzo cię zraniłem.
Nie wiem, co będzie dalej. Może nic się nie zmieni. Może wszystko się zmieni. Ale wiem jedno: nie chcę już być cieniem we własnym domu. Chcę żyć. Chcę być sobą.
Czasem pytam siebie: ile jeszcze kobiet żyje tak jak ja? Ile z nas zapomniało, że mamy prawo do szczęścia? Czy naprawdę musimy czekać na cud, żeby zacząć żyć dla siebie?