„Dom na wsi, który stał się więzieniem: Moje życie z teściową”

— Znowu nie zamknęłaś furtki, Marto! — głos teściowej przeszył ciszę poranka jak nóż. Stałam na środku kuchni, z rękami w mące, próbując upiec chleb, który i tak pewnie nie będzie smakował tak jak jej. — Przepraszam, zapomniałam — odpowiedziałam cicho, czując jak w gardle rośnie mi gula. To był już któryś raz tego tygodnia. Każda drobnostka stawała się powodem do uwag, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że tęsknię za naszym ciasnym mieszkaniem w centrum Poznania.

Kiedy prawie rok temu Krzysiek zaproponował przeprowadzkę do jego mamy na wieś, wydawało mi się to rozsądne. Mieliśmy oszczędzić na wynajmie, pomóc teściowej z ogrodem i domem, a przy okazji odpocząć od miejskiego zgiełku. — Zobaczysz, będzie nam tu dobrze — przekonywał mnie wtedy Krzysiek. — Mama jest samotna, a my będziemy mieli więcej przestrzeni. Może nawet zaczniemy myśleć o dziecku?

Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo się myliliśmy. Pierwsze tygodnie były nawet przyjemne. Teściowa, pani Halina, wydawała się miła i pomocna. Często gotowała dla nas obiady, opowiadała historie z młodości Krzyśka i pokazywała mi ogród. Ale z czasem zaczęły pojawiać się drobne uwagi: „U nas zawsze ścieli się łóżko zaraz po wstaniu”, „Nie zostawiaj naczyń w zlewie”, „Nie podlewaj kwiatów wieczorem, bo to źle wpływa na korzenie”.

Początkowo starałam się nie zwracać na to uwagi. W końcu to jej dom, jej zasady. Ale im bardziej próbowałam się dostosować, tym więcej rzeczy robiłam źle. Krzysiek był coraz bardziej nieobecny — praca zdalna pochłaniała go całkowicie, a ja zostawałam sama z Haliną i jej pretensjami.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę przez drzwi kuchni:
— Krzysiu, twoja żona chyba nie umie gotować rosołu. Znowu był za tłusty.
— Mamo, daj spokój, Marta się stara…
— Ja tylko mówię, żeby wiedziała na przyszłość.

Zacisnęłam pięści. Czułam się jak dziecko w szkole, które dostaje kolejną uwagę do dzienniczka. Zaczęłam unikać wspólnych posiłków i coraz częściej wychodziłam na długie spacery po polach. Tam mogłam płakać bez świadków.

Najgorsze przyszło zimą. Dom był stary i wymagał ciągłych napraw. Halina narzekała na rachunki za prąd i ogrzewanie. — W mieście to pewnie nie musiałaś oszczędzać — rzucała z przekąsem. — Ale tu nie stać nas na takie luksusy.

Zaczęłam czuć się jak intruz we własnym domu. Każdy mój ruch był komentowany lub krytykowany. Nawet kiedy próbowałam pomóc w ogrodzie, słyszałam tylko: „Nie tak się przycina róże!” albo „Po co sadziłaś marchewkę tak gęsto?”

Krzysiek coraz częściej wychodził do znajomych albo zamykał się w swoim pokoju. Próbowałam z nim rozmawiać:
— Krzysiek, ja już nie daję rady… Twoja mama mnie nie akceptuje.
— Przesadzasz, Marta. Ona po prostu jest wymagająca.
— To nie jest wymaganie! To ciągłe krytykowanie!

Pewnej nocy usłyszałam przez ścianę płacz Haliny. Mówiła do siebie: „Zawsze byłam sama… Teraz też jestem sama…” Poczułam wyrzuty sumienia. Może rzeczywiście powinnam być bardziej wyrozumiała? Ale ile można znosić?

Wiosną sytuacja jeszcze się pogorszyła. Halina zaczęła chorować i wymagała opieki. Krzysiek uznał, że to ja powinnam się nią zajmować, bo on musi pracować. Dni zlewały mi się w jedno: gotowanie, sprzątanie, zakupy, opieka nad teściową i ogrodem. Czułam się jak służąca.

Pewnego popołudnia zadzwoniła do mnie moja mama:
— Martuś, co u was? Dawno nie dzwoniłaś…
— Mamo… Ja już nie wiem, co robić…

Rozpłakałam się do słuchawki. Mama próbowała mnie pocieszyć, ale wiedziałam, że nie rozumie tej sytuacji. W mieście byłam niezależna, miałam pracę i przyjaciół. Tutaj byłam tylko „żoną Krzyśka” i „synową Haliny”.

W końcu przyszedł dzień, kiedy nie wytrzymałam.
— Krzysiek, musimy wrócić do miasta! — powiedziałam stanowczo.
— Nie możemy zostawić mamy samej…
— A mnie możesz zostawić?

Wybuchła kłótnia jakiej jeszcze nie przeżyliśmy. Krzysiek zarzucił mi egoizm, ja jemu brak wsparcia. Halina podsłuchiwała za drzwiami i potem przez tydzień milczała.

Od tamtej pory żyjemy obok siebie jak współlokatorzy. Każdy dzień jest walką o odrobinę prywatności i spokoju. Czasem zastanawiam się, czy naprawdę warto było poświęcić wszystko dla tej iluzji rodzinnej bliskości.

Czy można jeszcze odzyskać siebie? Czy dom rodzinny zawsze musi być miejscem konfliktów? Może czasem lepiej być samotnym w tłumie miasta niż razem w pustce wiejskiego domu…