Czy ona naprawdę zostawiła mi córkę? – Historia Walentyny i Hani
„Zostawiłaś mi córeczkę?” – powtarzałam w myślach, patrząc na krótki, drżący od pośpiechu list leżący na stole. Moje ręce trzęsły się tak bardzo, że nie byłam w stanie utrzymać kubka z herbatą. Hania… Moja Hania. Zawsze była uparta, zawsze musiała postawić na swoim, ale nigdy nie sądziłam, że naprawdę odejdzie. Przecież to niemożliwe. Przecież wróci. Musi wrócić.
W kuchni panowała cisza, którą przerywał tylko cichy szloch małej Zosi – mojej wnuczki. Miała dopiero trzy lata i nie rozumiała, dlaczego jej mama nagle zniknęła. Podniosłam ją na ręce, przytuliłam mocno do siebie, czując jak jej drobne paluszki zaciskają się na mojej szyi. „Babciu, gdzie mama?” – zapytała cicho, a ja poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Nie wiedziałam nawet, co mam powiedzieć samej sobie. Przecież jeszcze rano kłóciłyśmy się z Hanią o drobiazgi – o to, że nie posprzątała po sobie w kuchni, że znowu spóźniła się do pracy, że nie odbierała telefonów. „Nie rozumiesz mnie!” – krzyknęła wtedy, trzaskając drzwiami swojego pokoju. „Nigdy mnie nie rozumiałaś!”
A ja… Ja byłam zmęczona. Praca w sklepie spożywczym na dwie zmiany, rachunki do zapłacenia, samotność po śmierci męża. Czułam się czasem jak cień samej siebie. Ale przecież robiłam wszystko dla niej. Dla nich obu.
Kiedy znalazłam tę karteczkę – „Mamo, muszę odpocząć. Nie szukaj mnie. Zosia zostaje z Tobą. Wrócę.” – świat mi się zawalił. Przerażająca myśl przyprawiła mnie o dreszcze: czy ona naprawdę zostawiła mi córkę? Czy naprawdę uciekła?
Przez całą noc chodziłam po mieszkaniu jak oszalała. Sprawdzałam telefon co pięć minut, dzwoniłam do jej przyjaciółek, do pracy, nawet do byłego chłopaka Hani – nikt nic nie wiedział. Każdy mówił to samo: „Ostatnio była jakaś inna… Zamknięta w sobie… Ale żeby tak po prostu odejść?”
Zosia zasnęła wtulona we mnie na kanapie. Patrzyłam na jej spokojną twarz i czułam narastającą panikę. Co jeśli Hania już nie wróci? Co jeśli coś jej się stało? Może powinnam była być dla niej inną matką – bardziej wyrozumiałą, mniej wymagającą? Może powinnam była częściej ją przytulać zamiast krytykować?
Nad ranem zadzwoniła moja siostra, Basia. „Walusia, musisz być silna” – powiedziała cicho. „Może Hania potrzebuje czasu… Ale Zosia potrzebuje Ciebie teraz.”
Próbowałam funkcjonować normalnie – zaprowadzić Zosię do przedszkola, pójść do pracy, zrobić zakupy. Ale wszystko wydawało się bez sensu. Ludzie pytali: „Jak tam Hania?” – a ja uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: „Dobrze, wszystko dobrze.”
Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na ulicę. Każdy dźwięk windy sprawiał, że serce podskakiwało mi do gardła. Każdy cień za drzwiami wydawał się być nią.
Po tygodniu zaczęły się plotki. Sąsiadka z naprzeciwka szepnęła mi na klatce schodowej: „Podobno Hania uciekła… Zostawiła pani wnuczkę?”
Poczułam wstyd i złość jednocześnie. Jak mogli tak mówić? Przecież nikt nie znał prawdy! Nikt nie wiedział, ile nocy przepłakałyśmy razem z Hanią po śmierci jej ojca. Nikt nie widział tych wszystkich chwil, kiedy tuliłyśmy się do siebie w milczeniu.
Zosia coraz częściej pytała o mamę. Rysowała ją na obrazkach – zawsze z wielkim uśmiechem i sercem na dłoni. „Mama wróci?” – pytała codziennie przed snem.
„Tak, kochanie” – odpowiadałam drżącym głosem. „Mama wróci.”
Ale czy sama w to wierzyłam?
Któregoś dnia zadzwonił telefon. Numer był nieznany. Odebrałam z bijącym sercem.
„Mamo…” – usłyszałam cichy głos Hani po drugiej stronie słuchawki.
„Haniu! Gdzie jesteś?! Co się dzieje?!”
„Musiałam wyjechać… Musiałam odpocząć… Przepraszam…”
„Wróć do domu! Zosia tęskni! Ja… ja też…”
Po drugiej stronie zapadła cisza.
„Nie wiem, czy potrafię…”
Rozłączyła się.
Przez kolejne dni żyłam jak w zawieszeniu. Zosia zaczęła mieć koszmary nocne, budziła się z płaczem i wołała mamę. Ja coraz częściej płakałam w ukryciu przed nią.
Pewnego wieczoru przyszła Basia i usiadłyśmy razem przy stole.
„Walusia… Może powinnaś napisać do Hani list? Powiedzieć jej wszystko… O tym jak się boisz… Jak ją kochasz…”
Nie spałam całą noc. Pisałam list za listem – wyrzucałam je do kosza albo paliłam w popielniczce. W końcu napisałam tylko jedno zdanie: „Czekam na Ciebie każdego dnia.”
Wysłałam SMS-a z tymi słowami.
Minęły dwa tygodnie zanim znów zadzwonił telefon.
„Mamo… Mogę wrócić?”
Nie odpowiedziałam od razu – łzy spływały mi po policzkach.
„Zawsze możesz wrócić.”
Kiedy Hania stanęła w drzwiach kilka dni później – wychudzona, blada, ale żywa – Zosia rzuciła się jej na szyję z płaczem.
Patrzyłyśmy na siebie długo w milczeniu.
„Przepraszam…” – wyszeptała.
Przytuliłam ją mocno, czując jak ciężar spada mi z serca.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba pozwolić odejść, żeby ktoś mógł wrócić naprawdę. Ale czy potrafimy wybaczyć sobie nawzajem te wszystkie słowa wypowiedziane w gniewie? Czy można odbudować to, co zostało złamane?
Czasem zastanawiam się: ile matek i córek przeżywa podobne noce? Ilu z nas brakuje odwagi, by powiedzieć: „Czekam na Ciebie każdego dnia”?