Córka w smukłym odzieniu: Piękno, które pojawiło się w trudnych czasach

— Weronika, ty naprawdę myślisz, że ludzie nie widzą? — głos sąsiadki, pani Jadwigi, przeszył ciszę jak nóż. Stałam na progu swojego domu w Olsztynie, z Zosią na rękach, a jej słowa odbijały się echem w mojej głowie. — Dziewczynka taka piękna, a ty… sama. Bez męża. Bez ojca dla dziecka.

Zosia miała wtedy zaledwie kilka tygodni. Jej drobna główka spoczywała na moim ramieniu, a ja czułam, jak jej oddech koi moje roztrzęsione serce. Byłam już po czterdziestce, kiedy przyszła na świat. Wcześniej życie nie szczędziło mi bólu — owdowiałam młodo, a dzieci z mężem nie było nam dane mieć. Przez lata pogodziłam się z myślą, że zostanę sama, że już nigdy nie poczuję ciepła małych rączek i nie usłyszę słowa „mamo”.

A potem pojawiła się ona — Zosia. Cud, który wydarzył się po moim powrocie z Warszawy, gdzie spędziłam dwa tygodnie u kuzynki. Nikt nie pytał, dlaczego wróciłam inna. Nikt nie wiedział o łzach w poduszkę, o nocnych rozmowach z Bogiem i o strachu, który ściskał mnie za gardło każdego ranka. Przez dziewięć miesięcy ukrywałam rosnący brzuch pod szerokimi sukienkami i grubymi swetrami. Sąsiadki patrzyły na mnie z ukosa, a ja udawałam, że nie widzę ich spojrzeń.

Kiedy Zosia przyszła na świat, była najpiękniejszym dzieckiem, jakie widziałam. Miała smukłe paluszki i wielkie, błyszczące oczy. Jej uroda była jak wyrzut sumienia dla tych wszystkich kobiet we wsi — dla tych, które plotkowały i szeptały za moimi plecami. „Nie wiadomo, kto ojciec”, „Weronika pewnie coś ukrywa” — takie słowa słyszałam codziennie. Nawet moja własna matka patrzyła na mnie z mieszaniną litości i gniewu.

— Po co ci to było? — zapytała pewnego wieczoru, kiedy siedziałyśmy przy kuchennym stole. — W twoim wieku… Sama będziesz wychowywać dziecko? Co ludzie powiedzą?

Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w filiżankę herbaty i próbowałam nie płakać. Wiedziałam, że nie zrozumie. Że nikt nie zrozumie tej pustki, która mnie pożerała przez lata samotności. Tylko ja wiedziałam, jak bardzo pragnęłam tego dziecka — nawet jeśli miało to oznaczać życie w cieniu plotek i pogardy.

Zosia rosła szybko. Była inna niż wszystkie dzieci we wsi — delikatniejsza, cichsza, jakby wyjęta z innego świata. Kiedy miała sześć lat, zaczęła zadawać pytania:

— Mamo, dlaczego nie mam taty?

Zamarłam. Jak odpowiedzieć dziecku na takie pytanie? Jak wyjaśnić jej, że czasem życie układa się inaczej niż w bajkach? Że czasem trzeba być silnym nawet wtedy, gdy cały świat jest przeciwko tobie?

— Masz mnie, kochanie — powiedziałam cicho i przytuliłam ją mocno do siebie.

Ale wiedziałam, że to nie wystarczy. Wiedziałam też, że wieś nigdy nam nie wybaczy tej inności. Zosia była piękna — aż za bardzo jak na nasze skromne realia. Jej uroda przyciągała spojrzenia i budziła zazdrość. Dziewczynki z sąsiedztwa unikały jej albo wyśmiewały za plecami.

— Twoja mama jest dziwna — mówiły jej rówieśniczki na podwórku. — Pewnie jesteście czarownicami.

Zosia wracała do domu ze łzami w oczach i chowała się pod stołem w kuchni.

— Mamo, dlaczego ludzie są tacy okrutni?

Nie miałam odpowiedzi. Sama zadawałam sobie to pytanie każdego dnia.

Pewnego dnia do naszej wsi przyjechał nowy ksiądz — młody, energiczny, z otwartym sercem. Zorganizował spotkanie dla matek samotnie wychowujących dzieci. Poszłam tam z duszą na ramieniu, trzymając Zosię za rękę.

— Każdy zasługuje na szansę — powiedział ksiądz Michał podczas spotkania. — Każde dziecko jest darem.

Po raz pierwszy poczułam ulgę. Po raz pierwszy ktoś spojrzał na mnie bez uprzedzeń.

Ale wieś nie zapomniała tak łatwo. Plotki trwały dalej. Pewnego dnia znalazłam na drzwiach swojego domu kartkę: „Wróć tam, skąd przyszłaś”.

Zosia była wtedy już nastolatką. Jej uroda rozkwitała z każdym dniem — smukłe ciało, długie włosy, oczy jak jeziora pod Olsztynem. Chłopcy zaczęli się za nią oglądać, a matki tych chłopców patrzyły na mnie z jeszcze większą pogardą.

— Nie pozwolę ci zbliżać się do mojego syna! — krzyczała kiedyś sąsiadka przez płot.

Zosia płakała całymi nocami.

— Mamo, dlaczego oni nas tak nienawidzą?

Nie wiedziałam już, co mówić. Czułam się bezsilna wobec tej fali nienawiści.

W końcu postanowiłam wyjechać z Olsztyna do Warszawy — tam, gdzie nikt nas nie znał i gdzie mogłyśmy zacząć od nowa. Spakowałyśmy walizki i pożegnałyśmy dom pełen wspomnień.

W Warszawie było inaczej — tłum ludzi sprawiał, że mogłyśmy być anonimowe. Zosia zaczęła chodzić do liceum plastycznego i szybko znalazła przyjaciół. Ja znalazłam pracę w małej kawiarni na Pradze.

Czasem jednak wracały do mnie wspomnienia tamtych dni — spojrzenia sąsiadek, szeptane obelgi, samotność wieczorów spędzanych przy kuchennym stole.

Czy zrobiłam dobrze? Czy powinnam była walczyć o swoje miejsce we wsi? Czy można być szczęśliwym tam, gdzie nikt cię nie chce?

Może każda matka musi kiedyś stanąć przed wyborem: walczyć czy uciekać? Może piękno pojawia się właśnie wtedy, gdy świat jest najbardziej okrutny?