Bez rąk, ale z sercem: Historia Bartosza Nowaka
– Tato, obudź się… Proszę, tato… – głos mojej najmłodszej córki, Zosi, przebijał się przez mgłę bólu i ciszy. Otworzyłem oczy. Wszystko było białe. Przez chwilę myślałem, że śnię, że zaraz się obudzę w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, gdzie dzieciaki biegają po korytarzu, a żona krzyczy, żeby nie rozlewali soku na dywan. Ale to nie był sen. To był szpital. I wtedy poczułem – a raczej nie poczułem – swoich rąk.
Próbowałem się podnieść, ale coś było nie tak. Spojrzałem w dół i zobaczyłem tylko bandaże. Moje ręce… nie było ich. Przez chwilę świat zawirował. Chciałem krzyczeć, ale z gardła wydobył się tylko cichy jęk. Wtedy do sali weszła Marta, moja żona. Miała zapuchnięte oczy i trzęsły jej się ręce. Usiadła przy mnie i przez długą chwilę milczeliśmy.
– Bartosz… – zaczęła cicho. – Lekarze zrobili wszystko, co mogli…
Nie musiała kończyć. Wiedziałem już wszystko.
Wypadek wydarzył się dwa dni wcześniej. Wracałem z pracy samochodem, spieszyłem się, bo obiecałem dzieciom kino. Na skrzyżowaniu na Puławskiej ktoś wymusił pierwszeństwo. Uderzyłem w barierki. Potem już tylko ciemność.
Pierwsze dni po przebudzeniu były jak koszmar na jawie. Każdy ruch sprawiał ból – nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim psychiczny. Nie mogłem sam napić się wody, nie mogłem pogłaskać Zosi po głowie ani przytulić syna, Michała, kiedy płakał przy moim łóżku. Najstarsza córka, Julia, próbowała być dzielna, ale widziałem w jej oczach strach i żal.
– Tato, wszystko będzie dobrze – mówiła, choć sama w to nie wierzyła.
Najgorsze były noce. Leżałem w ciemności i myślałem: jak ja teraz będę ojcem? Jak będę pracował? Jak będę żył? Przez głowę przelatywały mi obrazy z przeszłości: wspólne wycieczki rowerowe, nauka jazdy na rolkach, lepienie pierogów z Martą w kuchni. Wszystko to wydawało się teraz nierealne.
Rehabilitacja była piekłem. Każdego dnia musiałem uczyć się rzeczy od nowa – jeść przy pomocy specjalnych urządzeń, ubierać się z pomocą pielęgniarki, korzystać z telefonu głosem. Czułem się jak dziecko uwięzione w ciele dorosłego mężczyzny. Często wybuchałem złością.
– Po co mi to wszystko? – krzyczałem do Marty pewnego wieczoru. – Po co mam żyć bez rąk?
Marta wtedy po raz pierwszy od wypadku rozpłakała się przy mnie.
– Bo jesteś nam potrzebny – wyszeptała. – Dzieci cię potrzebują. Ja cię potrzebuję.
To był moment przełomowy. Zrozumiałem, że nie mogę się poddać. Że nawet jeśli nie mogę już być takim ojcem jak dawniej, mogę być obecny dla moich dzieci inaczej.
Zacząłem walczyć o każdy dzień. Michał pomagał mi ćwiczyć obsługę tabletu głosem – śmialiśmy się razem, kiedy aplikacja źle rozpoznawała moje polecenia i zamiast „otwórz bajkę” włączała prognozę pogody. Julia czytała mi książki wieczorami, a Zosia układała ze mną puzzle – ja mówiłem, gdzie co położyć, a ona przesuwała elementy.
W domu pojawiły się nowe rutyny. Marta musiała wrócić do pracy na cały etat, więc opiekunka pomagała mi w codziennych czynnościach. Czułem się upokorzony, kiedy ktoś musiał mi podać szklankę wody albo poprawić kołdrę. Ale dzieci traktowały to naturalnie – dla nich byłem dalej tatą.
Pewnego dnia Michał przyszedł do mnie z zeszytem.
– Tato, napisz mi wypracowanie o swoim bohaterze – poprosił.
Zamarłem.
– Synku… ja nie mogę pisać…
– To powiedz mi, a ja zapiszę – odpowiedział bez wahania.
Opowiedziałem mu o dziadku Staszku, który przeżył wojnę i nigdy się nie poddał mimo przeciwności losu. Michał słuchał uważnie i notował każde słowo.
Wieczorem usiadłem z Martą na balkonie.
– Wiesz… – zacząłem niepewnie – czasem myślę, że już nigdy nie będę taki jak dawniej.
– Może nie będziesz – odpowiedziała cicho – ale możesz być jeszcze lepszy.
To zdanie długo we mnie rezonowało.
Zacząłem dzielić się swoją historią w internecie. Pisałem bloga głosem – opowiadałem o codziennych trudnościach i małych zwycięstwach: o tym, jak pierwszy raz samodzielnie zjadłem śniadanie przy pomocy specjalnej protezy; jak nauczyłem się grać w gry planszowe z dziećmi; jak pojechaliśmy razem na Mazury i kąpałem się w jeziorze mimo spojrzeń innych ludzi.
Odezwało się do mnie wielu ludzi – jedni dziękowali za inspirację, inni dzielili się własnym bólem i lękiem przed przyszłością. Zrozumiałem wtedy, że moje życie ma sens nawet bez rąk – bo mogę być wsparciem dla innych.
Dziś wiem jedno: nie jestem już tym samym Bartoszem co przed wypadkiem. Straciłem wiele, ale zyskałem coś innego – siłę do walki i wdzięczność za każdy dzień z rodziną.
Czasem patrzę na swoje dzieci i zastanawiam się: czy będą mnie pamiętać jako ojca bez rąk czy jako ojca z sercem? Czy to właśnie nasze słabości czynią nas silniejszymi? Może warto o tym porozmawiać…