Miłość, która nie istniała: Opowieść Bartosza z podwarszawskiego miasteczka
— Zostaniesz moją żoną? — słowa wystrzeliły ze mnie jak z procy, zanim zdążyłem się zastanowić. Autobus zatrzymał się na skrzyżowaniu w centrum naszego małego miasta pod Warszawą. Siedziałem naprzeciwko niej, a ona właśnie strzepywała z rękawa puch dmuchawca. Ten delikatny ruch jej ust, jakby całujących wiatr, uderzył mnie jak promień słońca w ciemnym pokoju. Przez chwilę wydawało mi się, że czas stanął w miejscu.
Dziewczyna spojrzała na mnie szeroko otwartymi, piwnymi oczami. Widziałem w nich coś, czego nie umiałem nazwać — może cień rozbawienia, może smutek? Przez sekundę wydawało mi się, że zaraz się uśmiechnie, ale jej twarz pozostała poważna.
— Przepraszam? — zapytała cicho, a jej głos był jak szelest liści na wietrze.
Poczułem, jak policzki płoną mi ze wstydu. Co ja wyprawiam? Przecież nawet jej nie znam. Ale nie mogłem się już wycofać. — Wiem, to głupie… Po prostu… — zacząłem się jąkać, szukając słów. — Masz w sobie coś… coś takiego, że…
— Że co? — przerwała mi, a w jej oczach pojawił się cień zniecierpliwienia.
— Że chciałbym cię poznać — dokończyłem szeptem.
Autobus ruszył gwałtownie, a ona odwróciła wzrok za okno. Przez resztę drogi milczeliśmy. Wysiadła dwie stacje przede mną. Zanim drzwi się zamknęły, spojrzała na mnie jeszcze raz. Tym razem jej spojrzenie było twarde, jakby chciała mi powiedzieć: „Nie próbuj więcej”.
Przez następne dni nie mogłem przestać o niej myśleć. Widziałem ją wszędzie: na przystanku pod sklepem spożywczym, w kolejce po chleb, nawet w odbiciu szyby mojego pokoju. Miałem wrażenie, że jej obecność prześladuje mnie jak echo tamtego dnia.
W domu atmosfera była gęsta od niedopowiedzeń. Ojciec siedział przy stole z gazetą i udawał, że mnie nie widzi. Matka krzątała się po kuchni, rzucając mi krótkie spojrzenia spod oka. Od kiedy straciłem pracę w warsztacie samochodowym, czułem się tu jak intruz.
— Bartosz, ile jeszcze będziesz siedział bezczynnie? — zapytał ojciec pewnego wieczoru, nie podnosząc wzroku znad gazety.
— Szukam pracy — odpowiedziałem cicho.
— Szukasz? Czy tylko udajesz? — syknął. — Może zamiast gapić się przez okno, ruszyłbyś się i zrobił coś pożytecznego?
Matka westchnęła ciężko i wyszła z kuchni. Zostałem sam z ojcem i jego milczeniem. Czułem się coraz bardziej osaczony.
Pewnego dnia postanowiłem odnaleźć dziewczynę z autobusu. Dowiedziałem się od znajomego z osiedla, że ma na imię Kinga i pracuje w kwiaciarni na rogu ulicy Mickiewicza. Poszedłem tam następnego dnia rano.
Kinga stała za ladą i układała bukiet róż. Gdy mnie zobaczyła, jej twarz stężała.
— Czego chcesz? — zapytała bez ogródek.
— Chciałem cię przeprosić za tamto w autobusie… Zachowałem się idiotycznie — powiedziałem szczerze.
Przez chwilę patrzyła na mnie uważnie. — Nie jestem twoją fantazją — powiedziała cicho. — Mam swoje życie i swoje problemy.
— Wiem… Ale może moglibyśmy…
— Nie — przerwała mi stanowczo. — Nie chcę żadnych znajomości. Nie teraz.
Wyszedłem z kwiaciarni z poczuciem porażki. Przez kolejne tygodnie próbowałem wrócić do normalności, ale wszystko wydawało mi się puste i bez sensu. Ojciec coraz częściej wybuchał gniewem, matka zamknęła się w sobie. Czułem się jak duch we własnym domu.
Któregoś wieczoru usłyszałem przez ścianę kłótnię rodziców:
— On nie jest już dzieckiem! Musi dorosnąć! — krzyczał ojciec.
— A może potrzebuje wsparcia, a nie wiecznych pretensji? — odpowiadała matka drżącym głosem.
Leżałem na łóżku i czułem, jak łzy napływają mi do oczu. Czy naprawdę jestem aż taką porażką?
W końcu znalazłem pracę jako pomocnik magazyniera w hurtowni spożywczej. Praca była ciężka i monotonna, ale przynajmniej mogłem wracać do domu zmęczony fizycznie, a nie psychicznie.
Pewnego dnia spotkałem Kingę na przystanku autobusowym. Stała sama, trzymając w ręku torbę z zakupami.
— Cześć — powiedziałem nieśmiało.
Spojrzała na mnie chłodno, ale tym razem nie uciekła wzrokiem.
— Pracuję teraz w hurtowni — powiedziałem głupio, jakby to miało coś zmienić.
— To dobrze — odpowiedziała krótko.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. W końcu zebrałem się na odwagę:
— Wiesz… Chciałbym cię lepiej poznać. Nie jako fantazję… Po prostu jako człowieka.
Kinga westchnęła i spojrzała gdzieś daleko za moje plecy.
— Może kiedyś — powiedziała cicho i odeszła w stronę autobusu.
Zostałem sam na przystanku z uczuciem pustki i rozczarowania. Zrozumiałem wtedy, że moja miłość do Kingi była tylko projekcją moich pragnień i tęsknoty za bliskością. Nigdy jej naprawdę nie znałem. Była dla mnie symbolem czegoś lepszego niż moje życie: ucieczki od rodzinnych konfliktów, od poczucia porażki i samotności.
Dziś siedzę przy oknie mojego pokoju i patrzę na ludzi spieszących się gdzieś ulicą. Zastanawiam się: ile naszych uczuć to prawdziwa miłość, a ile tylko iluzja? Czy można pokochać kogoś naprawdę, jeśli najpierw nie zaakceptuje się samego siebie?