W cieniu pogardy: Walka córki o głos i tożsamość – Moja historia z ojcem i przyrodnią siostrą
– Jagoda, ile razy mam powtarzać? Nie będziesz chodzić na te zajęcia teatralne! – głos ojca odbijał się echem od ścian naszego mieszkania na warszawskim Bródnie. Stałam w przedpokoju, z plecakiem w dłoni, a łzy już piekły mnie pod powiekami.
– Ale tato, to dla mnie ważne… – próbowałam jeszcze raz, choć wiedziałam, że to jak rozmowa ze ścianą.
– Ważne? Ważne to jest, żebyś miała porządne oceny i nie robiła mi wstydu! – rzucił, nawet na mnie nie patrząc. W tle słyszałam cichy śmiech Reni, mojej przyrodniej siostry. Renata zawsze była jego ulubienicą. Siedem lat starsza ode mnie, z pierwszego małżeństwa ojca. Dla niej wszystko było możliwe: kursy językowe, wyjazdy za granicę, nawet własny pokój, podczas gdy ja spałam w salonie na rozkładanej kanapie.
Mama zmarła dwa lata temu. Rak zabrał ją szybko i bezlitośnie. Od tamtej pory dom stał się jeszcze zimniejszy, a ojciec – jeszcze bardziej nieosiągalny. Zawsze był surowy, ale po jej śmierci zamknął się w sobie na dobre. Czasem miałam wrażenie, że jestem dla niego tylko ciężarem, przypomnieniem o kobiecie, którą kochał, ale której już nie ma.
Renia była przeciwieństwem mnie: pewna siebie, wygadana, zawsze wiedziała jak rozmawiać z ojcem. Ja miałam wrażenie, że cokolwiek powiem, zostanie wyśmiane lub zignorowane. Najgorsze były wieczory przy stole. Ojciec zadawał pytania tylko Reni – o studia, o chłopaka, o plany na przyszłość. Mnie pytał tylko o oceny i czy wyniosłam śmieci.
Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usłyszałam rozmowę w kuchni:
– Ona nigdy nie będzie taka jak ty, Renatko. Nie wiem po kim ona to ma… taka zamknięta, taka… dziwna – mówił ojciec.
– Może po mamie? – odpowiedziała Renia z przekąsem.
Zamarłam w przedpokoju. Poczułam się jak cień we własnym domu. Przez chwilę miałam ochotę wejść i wykrzyczeć im wszystko: że boli mnie ich pogarda, że tęsknię za mamą tak bardzo, że czasem nie mogę oddychać. Ale nie weszłam. Zamiast tego poszłam do swojego kąta i płakałam w poduszkę.
W szkole też nie było łatwo. Byłam tą „dziwną”, która nie chodzi na imprezy i zawsze czyta książki na przerwach. Jedynym miejscem, gdzie czułam się sobą, był kółko teatralne prowadzone przez panią Martę. Tam mogłam być kim chciałam: królową, żebraczką, kimkolwiek – byle nie sobą.
Ale ojciec uznał, że teatr to strata czasu. „Z tego chleba nie będzie” – powtarzał. Kiedy dostałam główną rolę w szkolnym przedstawieniu „Balladyny”, byłam dumna jak nigdy wcześniej. Zaprosiłam ojca i Renię na premierę.
Przyszli? Oczywiście, że nie.
Po spektaklu wszyscy gratulowali mi występu – nawet nauczycielka matematyki uśmiechnęła się do mnie ciepło. Ale kiedy wróciłam do domu z bukietem kwiatów od kolegów z klasy, ojciec nawet nie podniósł wzroku znad gazety.
– I co ci to dało? – zapytał tylko.
– To dla mnie ważne…
– Ważne to jest mieć zawód i pieniądze na życie! – przerwał mi ostro.
Renia patrzyła na mnie z politowaniem.
Wtedy coś we mnie pękło.
– A może choć raz mógłbyś być ze mnie dumny? – wyrzuciłam z siebie drżącym głosem.
Ojciec spojrzał na mnie tak, jakby zobaczył mnie pierwszy raz w życiu.
– Nie podnoś na mnie głosu! – krzyknął.
Wybiegłam z domu i długo błąkałam się po okolicy. Myślałam o mamie. O tym, jak zawsze mówiła: „Jagódko, masz prawo być sobą”.
Wróciłam późno. Ojciec już spał. Renia siedziała w kuchni z kubkiem herbaty.
– Wiesz… tata nigdy nie był dobry w okazywaniu uczuć – powiedziała cicho.
– Ale ty zawsze umiałaś go przekonać do swoich racji – odpowiedziałam gorzko.
Renia wzruszyła ramionami.
– Może dlatego, że nigdy nie próbowałam być inna niż on chciał…
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: ja nie chcę być taka jak oni. Nie chcę żyć cudzym życiem ani spełniać cudzych oczekiwań.
Od tamtej pory zaczęłam walczyć o siebie. Zapisałam się potajemnie na warsztaty teatralne poza szkołą. Zarabiałam korepetycjami z polskiego na bilety autobusowe i drobne wydatki. Znalazłam ludzi, którzy widzieli we mnie coś więcej niż tylko „dziwną dziewczynę”.
Ojciec dowiedział się o wszystkim kilka miesięcy później. Była awantura – krzyki, groźby wyrzucenia z domu. Ale tym razem nie dałam się zastraszyć.
– Nie jestem tobą! I nigdy nie będę! – powiedziałam mu prosto w oczy.
Od tamtej pory nasze relacje są chłodne, ale przynajmniej wiem, kim jestem i czego chcę od życia.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę trzeba stracić wszystko – nawet rodzinę – żeby odnaleźć siebie? Czy można nauczyć się kochać tych, którzy nigdy nie nauczyli się kochać nas?
A Wy? Czy mieliście kiedyś odwagę zawalczyć o swój głos wśród tych, którzy go nie słyszeli?