Samotność w małżeństwie. Opowieść o odejściu Krzysztofa
— Krzysztof, czy ty mnie jeszcze kochasz? — zapytałam cicho, patrząc na jego plecy, gdy stał przy oknie i palił papierosa. Nie odpowiedział od razu. W powietrzu unosił się zapach dymu i czegoś nieuchwytnego — jakby smutku, który od miesięcy wypełniał nasz dom.
— Nie wiem, Aniu — powiedział w końcu. — Chyba już nie.
To był ten moment. Chciałam krzyczeć, płakać, rzucić czymś o ścianę, ale tylko siedziałam na kanapie z dłońmi splecionymi tak mocno, że aż bolały mnie palce. Przez dwadzieścia lat byłam jego żoną. Dwadzieścia lat wspólnych śniadań, kłótni o drobiazgi, śmiechu dzieci, remontów i wakacji nad Bałtykiem. Dwadzieścia lat, które teraz wydawały się niczym wobec tej jednej chwili.
Nie wiem, kiedy zaczęliśmy się oddalać. Może wtedy, gdy dzieci poszły do liceum i nagle zostaliśmy sami przy stole? Może wtedy, gdy Krzysztof zaczął coraz częściej zostawać dłużej w pracy? Albo wtedy, gdy przestałam pytać go o to, jak minął dzień, bo wiedziałam, że odpowie tylko „w porządku”.
Zawsze starałam się być dobrą żoną. Gotowałam jego ulubione zupy, prasowałam koszule na poniedziałkowe zebrania, nie narzekałam, gdy wracał późno. Wmawiałam sobie, że tak trzeba — kobieta powinna być mądra, cierpliwa. Przecież tak mówiła mama: „Nie sprzeciwiaj się mężowi, bo zostaniesz sama”.
Ale samotność przyszła i tak. Najpierw cicho — jak przeciąg w starym domu. Potem coraz głośniej: milczenie przy kolacji, brak dotyku, spojrzenia pełne obojętności. Czułam się jak duch we własnym życiu.
Pamiętam dzień, kiedy znalazłam w jego telefonie wiadomość od niej. „Tęsknię za tobą”, napisała. Zamarłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że to pomyłka — może koleżanka z pracy? Ale serce wiedziało swoje.
Wieczorem próbowałam rozmawiać:
— Krzysztof, kim jest Magda?
Zbladł. Przez chwilę myślałam, że się rozpłacze.
— To nie tak… — zaczął.
— To dokładnie tak — przerwałam mu. — Zdradzasz mnie?
Nie odpowiedział. Wyszedł z domu i wrócił dopiero nad ranem.
Od tego dnia wszystko było już inne. Chodził jak cień. Ja też. Dzieci coś wyczuwały — córka przestała ze mną rozmawiać, syn zamknął się w swoim pokoju.
Próbowałam walczyć o nas. Zaproponowałam wspólny wyjazd na Mazury. Krzysztof odmówił: „Nie mam czasu”. Zaczęłam chodzić na terapię dla par sama — on nie chciał słyszeć o psychologu.
Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam walizkę przy drzwiach.
— Wyprowadzam się — powiedział spokojnie.
— Do niej?
Skinął głową.
Nie płakałam wtedy. Byłam jak sparaliżowana. Dopiero nocą przyszły łzy — gorzkie i bez końca.
Przez pierwsze tygodnie po jego odejściu żyłam jak automat. Wstawałam rano, robiłam kawę dla jednej osoby, patrzyłam na puste miejsce po jego kubku. Dzieci były na studiach w innym mieście — zostałam sama w dużym mieszkaniu pełnym wspomnień.
Znajomi pytali: „Jak się trzymasz?” Uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: „Dobrze”. Ale w środku czułam pustkę.
Mama powtarzała: „Widzisz? Mówiłam ci, żebyś była cierpliwa”.
A ja byłam cierpliwa! Może za bardzo? Może powinnam była walczyć o siebie wcześniej?
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie Magda.
— Aniu… Przepraszam — powiedziała cicho.
— Za co? Za to, że zabrałaś mi męża?
— To nie tak… On był nieszczęśliwy od dawna.
— A ja? Ja też byłam nieszczęśliwa! Ale próbowałam coś zmienić!
Rozłączyłam się. Przez godzinę trzęsły mi się ręce.
Z czasem zaczęłam dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie widziałam. To nie Magda była problemem. Problem był między nami — narastał latami. Brak rozmowy, bliskości, wspólnych marzeń.
Czasem spotykam Krzysztofa na ulicy. Jest inny — starszy, bardziej zmęczony. Mówi mi „cześć” i patrzy gdzieś obok mnie.
Dziś uczę się żyć sama ze sobą. Odkrywam na nowo rzeczy, które kiedyś sprawiały mi radość: czytam książki do późna w nocy, chodzę na spacery po Starym Mieście, spotykam się z koleżankami na kawie.
Ale czasem wieczorami siadam przy oknie i pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy samotność w małżeństwie jest nieunikniona? Czy naprawdę można być razem przez tyle lat i nie zauważyć, że wszystko się rozpada?
Może ktoś z was zna odpowiedź…