Między miłością a żalem: Jak straciłam kontakt z wnukami, choć zawsze byłam dla nich podporą
– Babciu, nie mogę teraz rozmawiać – usłyszałam w słuchawce cichy, niemal szeptany głos Oliwii. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, połączenie zostało przerwane. To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że coś jest nie tak. Oliwia zawsze była moją iskierką – odkąd dostała pierwszy telefon, codziennie pisała mi wiadomości: „Babciu, co robisz? Kiedy przyjedziesz?”. Teraz od tygodnia panowała cisza.
Próbowałam dzwonić jeszcze kilka razy, ale bez skutku. Synowa, Marta, tłumaczyła mi przez telefon:
– Mamo, Oliwia ma teraz dużo nauki. Wiesz, jak to jest w szóstej klasie…
Ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Zawsze znajdowała dla mnie chwilę. Nawet mój syn, Tomek, wydawał się bardziej zdystansowany niż zwykle. Kiedy zaproponowałam, że przyjadę w sobotę z ciastem, Marta odpowiedziała chłodno:
– Może innym razem. Mamy dużo spraw na głowie.
Zaczęłam się zastanawiać, co zrobiłam nie tak. Przecież zawsze im pomagałam – odbierałam dzieci ze szkoły, gotowałam obiady, kiedy Marta pracowała na popołudniową zmianę. Nigdy nie narzekałam, nawet gdy bywało ciężko. Pamiętam, jak Oliwia miała ospę i Marta musiała jechać na szkolenie do Warszawy – spałam wtedy trzy noce na rozkładanym fotelu w pokoju wnuczki.
Pewnego dnia postanowiłam pojechać bez zapowiedzi. Kupiłam ulubione drożdżówki wnuków i stanęłam pod ich drzwiami. Usłyszałam za drzwiami podniesione głosy:
– Mamo, nie otwieraj! – to był szept Oliwii.
– Cicho! – syknęła Marta.
Serce mi zamarło. Po chwili drzwi otworzyła Marta z wymuszonym uśmiechem.
– O, mama… Nie dzwoniłaś wcześniej.
– Chciałam zrobić niespodziankę – odpowiedziałam drżącym głosem.
W środku panowała dziwna atmosfera. Oliwia i młodszy Franek siedzieli w swoim pokoju i nawet nie wyszli się przywitać. Marta zaproponowała mi herbatę, ale czułam się jak intruz.
– Co się dzieje? – zapytałam w końcu cicho. – Czy coś zrobiłam nie tak?
Marta spuściła wzrok.
– Nie, mamo… Po prostu… Potrzebujemy trochę spokoju.
Wyszłam stamtąd z ciężkim sercem. W drodze powrotnej do domu płakałam jak dziecko. Przez kolejne dni nie mogłam spać. W głowie kłębiły mi się myśli: Może za bardzo się wtrącałam? Może powinnam była mniej pomagać?
Tomek zadzwonił dopiero po tygodniu.
– Mamo, wszystko w porządku?
– Nie wiem… – odpowiedziałam szczerze. – Czuję się odsunięta od was wszystkich.
Zamilkł na chwilę.
– To nie tak… Marta jest ostatnio bardzo nerwowa. W pracy mają redukcje etatów…
Ale ja czułam, że to coś więcej. Zaczęłam obserwować ich profile na Facebooku – zdjęcia z wycieczek, uśmiechnięte twarze dzieci… A mnie tam nie było. Nawet na urodzinach Franka nie dostałam zaproszenia.
Pewnego dnia spotkałam sąsiadkę Martę w sklepie.
– Pani Haniu, wszystko dobrze? Dawno pani nie widziałam z wnukami.
– Sama nie wiem… Chyba coś się zmieniło.
Sąsiadka spojrzała na mnie z troską.
– Wie pani… Ja słyszałam różne rzeczy. Podobno Marta mówiła komuś, że pani za bardzo się wtrąca w wychowanie dzieci.
Zatkało mnie. Czy naprawdę byłam taka? Przecież nigdy nie krytykowałam ich metod wychowawczych! Może czasem podpowiedziałam coś o lekcjach albo o tym, żeby dzieci jadły mniej słodyczy… Ale czy to powód, żeby odcinać mnie od wnuków?
Nie wytrzymałam i pojechałam jeszcze raz. Tym razem zastałam Tomka samego.
– Synu… Powiedz mi prawdę. Dlaczego mnie unikacie?
Tomek spuścił głowę.
– Mamo… Marta jest przekonana, że próbujesz nas kontrolować. Że podważasz jej decyzje przy dzieciach.
– Ale ja tylko chciałam pomóc!
– Wiem… Ale ona czuje się przez to gorsza jako matka.
Poczułam się jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Przez tyle lat starałam się być wsparciem – a teraz okazało się, że byłam ciężarem?
Przez kolejne tygodnie próbowałam naprawić relacje. Pisałam do Oliwii krótkie wiadomości: „Tęsknię za tobą”. Bez odpowiedzi. Próbowałam rozmawiać z Martą – bez skutku.
W końcu zadzwoniła do mnie moja siostra Basia:
– Hania, musisz dać im czas. Może rzeczywiście byłaś zbyt obecna? Może muszą nauczyć się żyć po swojemu?
Ale jak mam nauczyć się żyć bez nich? Każdy dzień bez wiadomości od wnuczki był jak kolejny gwóźdź do trumny mojej radości życia.
Minęły miesiące. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia – zawsze spędzaliśmy je razem. Tym razem dostałam tylko krótkiego SMS-a: „Wesołych Świąt”.
W Wigilię siedziałam sama przy stole i patrzyłam na puste miejsca dla wnuków. Przypomniały mi się wszystkie wspólne święta: lepienie pierogów z Oliwią, śmiech Franka przy ubieraniu choinki…
Po pół roku zadzwoniła do mnie Oliwia:
– Babciu… Tęsknię za tobą.
Zalały mnie łzy.
– Ja też za tobą tęsknię, kochanie.
– Mama mówi, że nie powinnam z tobą rozmawiać… Ale ja chcę!
Rozmawiałyśmy długo szeptem. Oliwia opowiedziała mi o kłótniach rodziców i o tym, że mama jest coraz bardziej nerwowa i zamknięta w sobie.
– Babciu… Mama płacze wieczorami. Tata śpi na kanapie…
Zrozumiałam wtedy prawdziwy powód tej izolacji – to nie ja byłam problemem. To ich małżeństwo się rozpadało i Marta szukała winnych wszędzie wokół siebie – nawet we mnie.
Po tej rozmowie napisałam do Marty list:
„Marto,
Nie wiem, co przeżywasz i przez co przechodzisz. Chciałabym tylko powiedzieć, że jestem tu dla was wszystkich – nie po to, żeby oceniać czy kontrolować, ale żeby wspierać i kochać was takimi, jacy jesteście.”
Nie dostałam odpowiedzi. Ale po kilku tygodniach Tomek zadzwonił:
– Mamo… Marta chce porozmawiać.
Spotkałyśmy się w kawiarni. Marta była blada i zmęczona.
– Przepraszam – powiedziała cicho. – Było mi łatwiej obwiniać ciebie niż zmierzyć się z własnymi problemami.
Popłakałyśmy się obie.
Od tamtej pory powoli odbudowujemy relacje. Nie jest już tak jak dawniej – ale przynajmniej mogę znów widywać wnuki od czasu do czasu.
Czasem zastanawiam się: czy można kochać za bardzo? Czy pomagając bliskim można ich nieświadomie ranić? A może czasem trzeba pozwolić im upaść i samemu podnieść się z kolan? Co wy o tym myślicie?