Skok w nieznane: Jak jedna decyzja zmieniła moje życie i rozbiła moją rodzinę

– Nie rób tego, Piotr! – krzyczała Anka, kiedy już biegłem w stronę barierki mostu Grunwaldzkiego. W uszach dźwięczał mi jej głos, ale jeszcze głośniej – przeraźliwy płacz dziecka i wrzask tłumu. Samochód, który przed chwilą wyprzedził nas na czerwonym, leżał roztrzaskany na poboczu. Z jego wnętrza coś – ktoś – wyleciał przez szybę i zniknął pod powierzchnią lodowatej Odry.

Nie myślałem. Skoczyłem. Przez ułamek sekundy poczułem lodowaty podmuch powietrza, potem uderzenie w wodę. Zimno przeszyło mnie do szpiku kości. Gdzie ona jest? Gdzie to dziecko? Widziałem tylko różową czapeczkę dryfującą kilka metrów dalej. Płynąłem ile sił, walcząc z prądem i własnym strachem. Kiedy w końcu chwyciłem dziewczynkę za kurtkę, była już bezwładna. „Nie teraz, nie teraz!” – powtarzałem w myślach, próbując utrzymać jej głowę nad wodą.

Wydostałem nas na brzeg. Ktoś już dzwonił po karetkę. Ludzie klaskali, ktoś krzyczał: „Bohater!”. Ale ja czułem tylko ból w płucach i przerażenie. Anka stała z boku, blada jak ściana. Nie podeszła.

W szpitalu lekarze powiedzieli, że uratowałem życie małej Julce. Jej matka, pani Ewa, płakała i ściskała mnie za ręce. „Nie wiem, jak panu dziękować!” – powtarzała w kółko. Ale ja nie czułem się bohaterem. Czułem się pusty.

Wieczorem w domu Anka nie odezwała się do mnie ani słowem. Siedziała na kanapie, patrząc w ścianę.

– Mogłeś zginąć – powiedziała w końcu cicho.

– Ale nie zginąłem. Uratowałem dziecko.

– A co z nami? Co z Olą? Co by było, gdybyś nie wrócił?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nasza córka Ola spała już w swoim pokoju, nieświadoma tego, jak blisko była utraty ojca.

Przez kolejne dni telefony nie milkły. Media chciały wywiadów, sąsiedzi gratulowali mi na klatce schodowej. W pracy dostałem nagrodę od prezydenta miasta. Ale Anka coraz bardziej zamykała się w sobie.

– Ty zawsze musisz być bohaterem? – zapytała pewnego wieczoru, kiedy próbowałem ją objąć.

– Nie rozumiesz… To był impuls. Nie mogłem inaczej.

– A ja nie mogę spać po nocach! Boję się o ciebie! Boję się, że następnym razem już nie wrócisz!

Zacząłem unikać domu. Zostawałem dłużej w pracy, chodziłem na spacery nad Odrą. Czułem się winny – wobec niej, wobec Oli. Ale też… dumny? Czy to źle?

Pewnego dnia Ola zapytała:

– Tato, dlaczego mama płacze?

Nie umiałem jej odpowiedzieć.

Tymczasem pani Ewa zaczęła do mnie pisać. Najpierw podziękowania, potem zaproszenie na kawę. „Julka codziennie pyta o pana Piotra” – napisała raz. Spotkałem się z nimi raz czy dwa, żeby pokazać Oli, że dobro wraca. Ale Anka była coraz bardziej zazdrosna.

– Może powinieneś zamieszkać z tą swoją wdzięczną matką? – rzuciła któregoś wieczoru.

– Przestań! To nie tak!

– A jak?!

Kłóciliśmy się coraz częściej. O wszystko: o pieniądze, o czas dla Oli, o moje „bohaterstwo”. Czułem się jak intruz we własnym domu.

W końcu Anka powiedziała:

– Potrzebuję czasu. Wyjedź na kilka dni do mamy.

Pojechałem do rodziców do Legnicy. Mama patrzyła na mnie z troską:

– Synku, czasem trzeba wybrać: ratować świat czy własną rodzinę.

Ale czy naprawdę muszę wybierać?

Po tygodniu wróciłem do Wrocławia. Anka była spokojniejsza, ale chłodna.

– Przepraszam – powiedziałem cicho. – Nie chciałem cię ranić.

– Ja też przepraszam… Po prostu się boję.

Usiedliśmy razem przy stole. Ola przyszła i objęła nas oboje.

Dziś minął rok od tamtego dnia. Julka żyje i ma się dobrze. Pani Ewa przestała pisać. Z Anką chodzimy na terapię dla par. Nadal boi się o mnie, a ja… nadal nie wiem, czy zrobiłbym inaczej.

Czy można być bohaterem dla obcych i jednocześnie nie zawieść najbliższych? Czy każda odwaga musi mieć swoją cenę?