Modlitwa wśród ruin: Jak wiara pomogła mi przetrwać kryzys z wynajmem mieszkania
— Nie wierzę, że znowu to zrobił! — krzyknąłem, trzaskając drzwiami kuchni. Mama spojrzała na mnie z troską, ale i z rezygnacją. — Michał, uspokój się. To tylko mieszkanie. — Tylko mieszkanie? — powtórzyłem z goryczą. — To nasza jedyna inwestycja, nasza przyszłość! A ten człowiek… On po prostu przestał płacić czynsz i nie odbiera telefonów!
Od kilku miesięcy żyłem w stanie ciągłego napięcia. Po śmierci taty odziedziczyłem po nim niewielkie mieszkanie na Pradze. Postanowiłem je wynająć, żeby mieć dodatkowy dochód. Wszystko wydawało się proste — znalazłem najemcę przez ogłoszenie internetowe, podpisaliśmy umowę, przekazałem klucze. Pan Andrzej wydawał się spokojnym, starszym panem. Przez pierwsze trzy miesiące płacił regularnie. Potem zaczęły się wymówki: „Przelew nie doszedł”, „Bank miał awarię”, „Jutro wszystko nadrobię”. W końcu przestał odbierać telefony.
Zacząłem jeździć pod mieszkanie. Czasem widziałem światło w oknie, czasem nawet słyszałem telewizor. Ale drzwi zawsze były zamknięte. Zostawiałem kartki z prośbą o kontakt, groziłem wypowiedzeniem umowy. Nic nie działało. Każda kolejna noc była dla mnie koszmarem — śniło mi się, że mieszkanie jest zdewastowane, że Andrzej znika bez śladu, że zostaję z długami.
Mama próbowała mnie pocieszać. — Synku, może trzeba to zostawić Bogu? Może On wie lepiej? — Ale jak mam zostawić Bogu coś tak przyziemnego? — pytałem ze złością. — To nie On będzie spłacał kredyt, jeśli ten człowiek mnie oszuka!
W pracy byłem rozkojarzony, po nocach nie spałem. Narzeczona, Kasia, coraz częściej patrzyła na mnie z niepokojem. — Michał, ty już prawie nie rozmawiasz ze mną o niczym innym niż o tym mieszkaniu. Przecież to cię niszczy! — Przepraszam — odpowiadałem automatycznie. Ale nie potrafiłem przestać myśleć o problemie.
Pewnego wieczoru wróciłem do domu późno. Mama siedziała przy stole z różańcem w dłoniach. — Usiądź ze mną — poprosiła cicho. — Pomódlmy się razem. Może to ci pomoże.
Nie miałem siły protestować. Usiadłem obok niej i przez chwilę milczeliśmy. Potem mama zaczęła szeptać modlitwę. Słowa płynęły spokojnie, cicho, jakby otulały mnie niewidzialnym kocem. Po raz pierwszy od dawna poczułem ulgę. Nie rozwiązanie problemu — ale ulgę.
Następnego dnia postanowiłem pojechać pod mieszkanie jeszcze raz. Stałem pod drzwiami i modliłem się w myślach: „Boże, jeśli naprawdę jesteś, pomóż mi to rozwiązać. Daj mi siłę i mądrość.” Zapukałem delikatnie. Cisza. Zapukałem mocniej.
Nagle usłyszałem szuranie za drzwiami. Drzwi otworzyły się powoli i zobaczyłem Andrzeja — był blady, wychudzony, wyglądał na chorego.
— Panie Michale… przepraszam… Ja…
Zaniemówiłem. Wszystkie moje przygotowane groźby i pretensje uleciały gdzieś w jednej chwili.
— Co się stało? — zapytałem tylko.
Andrzej spuścił głowę.
— Straciłem pracę… potem zachorowałem… nie miałem odwagi zadzwonić… Wstydziłem się…
Stałem w progu i czułem, jak cała moja złość zamienia się w coś innego — współczucie? Bezradność?
— Dlaczego pan nic nie powiedział? Przecież mogliśmy coś wymyślić! — wykrztusiłem.
— Bałem się…
Zaproponowałem mu pomoc w znalezieniu pracy społecznej przez znajomego księdza z parafii. Zgodził się od razu. Ustaliliśmy nowy harmonogram spłat zaległości.
Wróciłem do domu i opowiedziałem wszystko mamie.
— Widzisz? Modlitwa działa — uśmiechnęła się łagodnie.
Nie wiem, czy to Bóg wysłuchał mojej modlitwy, czy po prostu miałem szczęście spotkać człowieka, który w końcu zdobył się na szczerość. Ale wiem jedno: gdyby nie ta chwila ciszy przy różańcu z mamą, pewnie wszedłbym do tego mieszkania jak burza i wszystko bym zepsuł.
Od tamtej pory częściej się modlę. Nie zawsze o rozwiązanie problemów — czasem tylko o spokój serca i siłę do ich znoszenia.
Czasami zastanawiam się: ile jeszcze takich kryzysów przede mną? Czy zawsze będę potrafił zaufać Bogu i ludziom? A może to właśnie w tych najtrudniejszych chwilach uczymy się najwięcej o sobie i innych?