Miłość po polsku: Ostatni list do Zofii
– Tato, czy ty naprawdę myślisz, że w tym wieku wypada ci jeszcze zakochiwać się jak nastolatek? – głos mojej córki, Marty, przeszył ciszę kuchni niczym nóż. Stała przy zlewie, z rękami opartymi o blat, a jej oczy błyszczały gniewem i niedowierzaniem.
Zanim odpowiedziałem, spojrzałem przez okno na szarą, listopadową Warszawę. Krople deszczu spływały po szybie, a ja czułem się jak dziecko przyłapane na czymś zakazanym. Miałem 68 lat i pierwszy raz od śmierci żony czułem, że żyję naprawdę. Ale jak to wytłumaczyć własnej córce?
– Marto, ja… – zacząłem niepewnie. – To nie jest takie proste. Zofia… ona daje mi coś, czego nie miałem od lat. Spokój. Nadzieję.
Marta prychnęła i odwróciła się do mnie plecami. – Nadzieję? Na co? Że zapomnisz o mamie? Że będziesz miał drugą młodość?
Zabolało. Bardziej niż się spodziewałem. Przecież nie chciałem nikogo zastępować. Ale czy można wytłumaczyć dorosłemu dziecku, że serce nie zna wieku?
Zofia pojawiła się w moim życiu nagle. Poznaliśmy się w bibliotece na Ochocie – oboje szukaliśmy tej samej książki: „Czarodziejskiej góry” Manna. Uśmiechnęła się wtedy do mnie i powiedziała:
– Widocznie los chce, żebyśmy ją przeczytali razem.
Z początku spotykaliśmy się tylko na kawę i rozmowy o literaturze. Zofia była wdową od kilku lat, miała dorosłego syna w Gdańsku i psa o imieniu Burek. Była ciepła, dowcipna i miała w sobie coś z dziewczyny z dawnych lat – nosiła apaszkę w grochy i zawsze pachniała konwaliami.
Z czasem nasze spotkania stały się coraz częstsze. Chodziliśmy razem na spacery po Polu Mokotowskim, do kina Luna na stare filmy i na koncerty jazzowe do Hybryd. Czułem się przy niej młodszy o dwadzieścia lat.
Ale życie nie jest filmem. Gdy powiedziałem Marcie o Zofii, wybuchła awantura. – Myślałam, że po śmierci mamy będziesz już tylko dla nas! – krzyczała przez telefon. – A ty… ty masz nową kobietę?!
Syn, Paweł, był bardziej powściągliwy, ale widziałem w jego oczach rozczarowanie. – Tato, nie chcę cię oceniać… Ale czy to nie za szybko?
Za szybko? Minęło już siedem lat od śmierci mojej żony. Siedem lat pustki, samotnych wieczorów i rozmów z samym sobą.
Pamiętam jeden szczególny wieczór. Siedzieliśmy z Zofią na ławce pod blokiem, patrząc na rozświetlone okna sąsiadów.
– Czego się boisz najbardziej? – zapytała nagle.
– Że stracę dzieci – odpowiedziałem bez namysłu. – Że wybiorą między mną a tobą.
Zofia uśmiechnęła się smutno. – Miłość nie powinna być wyborem. Ale czasem ludzie każą nam wybierać.
Wkrótce potem zaczęły się drobne złośliwości ze strony Marty: kąśliwe uwagi podczas rodzinnych obiadów, unikanie Zofii na ulicy, milczenie w telefonie. Paweł przestał przychodzić na mecze Legii ze mną.
A jednak nie potrafiłem zrezygnować z Zofii. Była moją przystanią w świecie pełnym burz.
Pewnego dnia Zofia zaproponowała wyjazd do Krakowa na weekend.
– Chcę ci pokazać moje ulubione miejsca – powiedziała z błyskiem w oku.
Pojechaliśmy pociągiem Intercity. Spacerowaliśmy po Plantach, piliśmy kawę na Kazimierzu, śmialiśmy się jak dzieci pod Sukiennicami. W hotelowym pokoju pierwszy raz od lat poczułem ciepło drugiego człowieka obok siebie.
Ale gdy wróciliśmy do Warszawy, czekała na mnie Marta.
– Tato, musimy porozmawiać – powiedziała stanowczo.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
– Nie chcę cię stracić – zaczęła cicho. – Ale nie potrafię zaakceptować Zofii. To dla mnie zdrada wobec mamy.
Patrzyłem na nią długo. Widziałem w jej oczach ból i zagubienie.
– Marto… Mama zawsze chciała, żebym był szczęśliwy. Czy to naprawdę tak źle?
Nie odpowiedziała. Wstała i wyszła trzaskając drzwiami.
Od tamtej pory nasze kontakty stały się chłodne i oficjalne. Paweł przestał dzwonić zupełnie.
Zofia widziała mój smutek.
– Może powinniśmy dać im czas? – zaproponowała delikatnie.
Ale czas mijał, a dzieci nie wracały.
Wtedy Zofia zachorowała. Najpierw były tylko bóle głowy i zmęczenie. Potem diagnoza: glejak mózgu. Świat zatrzymał się w miejscu.
Przez kolejne miesiące byłem przy niej codziennie – w szpitalu na Banacha, potem w hospicjum na Ursynowie. Czytałem jej książki, trzymałem za rękę, opowiadałem o dzieciach i wnukach.
Pewnego wieczoru spojrzała na mnie słabym wzrokiem:
– Tadeusz… dziękuję ci za wszystko. Nie bój się kochać jeszcze raz.
Zmarła dwa dni później.
Po pogrzebie wróciłem do pustego mieszkania. Na stole leżał jej list:
„Tadziu,
Nie żałuj niczego. Miłość jest zawsze warta ryzyka. Nawet jeśli boli.”
Minął rok od śmierci Zofii. Marta powoli zaczyna wracać do mojego życia – ostrożnie, nieśmiało. Paweł przyszedł ostatnio na mecz Legii i nawet zapytał o moje zdrowie.
Czasem siadam wieczorem przy oknie i myślę o tym wszystkim, co straciłem i co zyskałem dzięki Zofii.
Czy warto było kochać mimo sprzeciwu bliskich? Czy samotność jest ceną za odwagę bycia szczęśliwym?
A może każdy z nas musi kiedyś wybrać między własnym sercem a oczekiwaniami innych?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?