Masz miesiąc, żeby się wyprowadzić – historia zdrady i nowego początku

– Masz miesiąc, żeby się wyprowadzić – powiedziała zimnym głosem teściowa, patrząc mi prosto w oczy. Stałam w kuchni, z rękami mokrymi od zmywania naczyń, a jej słowa uderzyły mnie jak lodowaty prysznic. Przez chwilę miałam nadzieję, że Marek, mój mąż, powie coś, zaprotestuje, stanie po mojej stronie. Ale on tylko spuścił wzrok i udawał, że nie słyszy. W tej jednej chwili poczułam się tak bardzo sama, jak nigdy dotąd.

Nie wiem, co bolało bardziej – słowa teściowej czy milczenie Marka. Przez ostatnie dwa lata mieszkaliśmy u jego rodziców w Krakowie. Było ciasno, bywało trudno, ale wierzyłam, że to tylko przejściowe. Odkładaliśmy na własne mieszkanie, a ja znosiłam drobne złośliwości pani Haliny z nadzieją, że kiedyś się to skończy. Ale tego dnia wszystko się zmieniło.

– Halina, proszę cię… – zaczęłam cicho, ale ona już odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni. Zostałam sama z Markiem.

– Marek? – szepnęłam. – Powiesz coś?

Wzruszył ramionami.

– To jej mieszkanie. Nie chcę się z nią kłócić.

Zacisnęłam pięści. W głowie kłębiły mi się tysiące myśli: gdzie pójdę? Jak dam sobie radę? Przecież nie mam tu nikogo poza nim. Rodzina została na drugim końcu Polski, a przyjaciółki rozjechały się po świecie. Poczułam się zdradzona przez własnego męża.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam przez cienką ścianę głos teściowej: – Mówiłam ci, Marek, ona nigdy nie była dla ciebie odpowiednia. Zawsze tylko narzeka i nic nie robi.

Zacisnęłam zęby. Czy naprawdę tak o mnie myślała? Przecież codziennie gotowałam obiady dla wszystkich, sprzątałam cały dom i pracowałam zdalnie jako księgowa. Czułam się jak służąca we własnym domu.

Następnego dnia zaczęłam szukać pokoju do wynajęcia. Każda rozmowa telefoniczna była jak kolejny cios – ceny były kosmiczne, a właściciele niechętni wynajmować komuś bez stałego zameldowania w Krakowie. Marek nie pomagał. Wracał późno z pracy i unikał rozmów.

– Może przesadzasz? – rzucił raz obojętnie. – Mama jest trudna, ale przecież nie wyrzuciłaby cię naprawdę.

Ale ja wiedziałam, że to nie żart. Każdego dnia czułam coraz większą presję. Teściowa przestała ze mną rozmawiać, a jej spojrzenia były pełne pogardy. W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do mamy.

– Aniu, wracaj do domu – powiedziała od razu. – Tu zawsze znajdziesz miejsce.

Ale ja nie chciałam wracać na wieś pod Lublinem jak przegrana. Chciałam udowodnić sobie i wszystkim wokół, że dam radę sama.

W pracy koleżanka zauważyła moje podkrążone oczy.

– Co się dzieje? – zapytała Kasia.

Opowiedziałam jej wszystko przy kawie w biurowej kuchni.

– Słuchaj – powiedziała stanowczo – mam znajomą, która szuka współlokatorki. Może spróbujesz?

Zadzwoniłam jeszcze tego samego dnia. Iwona była serdeczna i otwarta. Umówiłyśmy się na spotkanie. Mieszkanie było małe, ale przytulne – zupełnie inne niż dom teściowej, gdzie wszystko było zimne i sterylne.

– Możesz się wprowadzić nawet jutro – powiedziała Iwona z uśmiechem.

Poczułam ulgę i strach jednocześnie. Czy naprawdę dam radę zacząć od nowa?

Kiedy pakowałam swoje rzeczy do walizki, Marek wszedł do pokoju.

– Naprawdę chcesz odejść? – zapytał cicho.

Spojrzałam na niego przez łzy.

– Chciałabym zostać… ale nie mogę żyć w miejscu, gdzie mnie nie chcą. A ty nawet nie próbujesz mnie zatrzymać.

Nie odpowiedział. Wyszedł bez słowa.

Ostatniego dnia teściowa patrzyła na mnie z satysfakcją.

– Myślałam, że będziesz miała więcej dumy – rzuciła z przekąsem.

Zebrałam resztki godności i odpowiedziałam spokojnie:

– Duma to czasem umieć odejść wtedy, kiedy trzeba.

Nowe mieszkanie było skromne, ale moje. Pierwszej nocy długo płakałam w poduszkę – ze strachu i ulgi jednocześnie. Iwona zaprosiła mnie na herbatę i długo rozmawiałyśmy o życiu i trudnych wyborach.

Minęły tygodnie. Powoli zaczynałam odzyskiwać równowagę. W pracy szef zaproponował mi awans; zaczęłam chodzić na jogę i poznawać nowych ludzi. Marek dzwonił kilka razy, ale nie odbierałam. Musiałam najpierw poskładać siebie na nowo.

Czasem zastanawiam się, czy mogłam zrobić coś inaczej. Czy powinnam była walczyć o Marka? Czy on powinien był walczyć o mnie? Ale wiem jedno: czasem trzeba postawić granicę nawet najbliższym i zawalczyć o siebie. Bo jeśli sami siebie nie uratujemy – kto zrobi to za nas?

Czy naprawdę rodzina zawsze znaczy wsparcie? A może czasem lepiej być samemu niż wśród ludzi, którzy nas ranią?