Ostatni List Jerzego Kowalskiego: Gorzka Jesień Życia w Domu Seniora
— Tato, musisz zrozumieć, że to dla twojego dobra — powiedziała Marta, najstarsza z moich dzieci, patrząc na mnie z tym swoim zmęczonym, ale stanowczym wzrokiem. Siedziałem wtedy na brązowej kanapie w moim dawnym salonie, ściskając w dłoni kubek zimnej już herbaty. Za oknem padał listopadowy deszcz, a ja czułem, jakby ktoś wyrywał mi serce kawałek po kawałku.
— Dla mojego dobra? — powtórzyłem głucho. — Czy dla waszego spokoju?
Marta odwróciła wzrok. Michał, mój syn, stał pod ścianą i nerwowo bawił się kluczami od samochodu. Najmłodsza, Ania, nawet nie przyszła. Podobno miała ważne spotkanie w pracy. Tak wyglądało moje pożegnanie z domem, w którym przeżyłem ponad czterdzieści lat.
Nie sądziłem, że życie tak się potoczy. Byłem przecież kiedyś kimś — nauczycielem historii w liceum pod Poznaniem, człowiekiem szanowanym i lubianym. Miałem żonę, dzieci, dom pełen śmiechu i zapachu świeżo pieczonego chleba. Pamiętam, jak wieczorami czytałem dzieciom książki przy kominku, a potem razem układaliśmy puzzle na podłodze. Byliśmy rodziną. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Kiedy Basia odeszła nagle na zawał, wszystko zaczęło się sypać. Dzieci dorosły, wyprowadziły się do miasta, a ja zostałem sam w dużym domu. Najpierw próbowałem sobie radzić — gotowałem, sprzątałem, nawet zacząłem chodzić na spacery do parku. Ale z czasem zdrowie zaczęło szwankować. Najpierw cukrzyca, potem problemy z sercem. Zaczęli przyjeżdżać coraz rzadziej. Zawsze mieli wymówki: praca, dzieci, remont mieszkania.
Aż w końcu usłyszałem to zdanie: „Tato, musimy pomyśleć o twojej przyszłości”.
Dom seniora w małym miasteczku pod Poznaniem pachniał wybielaczem i gotowaną marchewką. Pierwsze dni były jak koszmar. Wszędzie obcy ludzie — jedni milczący i zapatrzeni w okno, inni głośni i rozgoryczeni. Pielęgniarki uśmiechały się sztucznie i mówiły do mnie „panie Jerzy”, jakbym nagle przestał być ojcem, dziadkiem, człowiekiem z historią.
Najgorsze były wieczory. Siedziałem na łóżku i patrzyłem na zdjęcie Basi stojące na szafce nocnej. Czasem mówiłem do niej szeptem:
— Widzisz, kochanie? Tak to się kończy. Dzieci mają swoje życie. A ja? Ja jestem tylko ciężarem.
W ciągu dnia próbowałem się czymś zająć — czytałem książki z biblioteki ośrodka, rozwiązywałem krzyżówki. Czasem rozmawiałem z panem Stanisławem z pokoju obok. On też miał trójkę dzieci i podobną historię.
— Wie pan, Jerzy — powiedział mi kiedyś — my jesteśmy jak stare drzewa. Przeszkadzamy w ogrodzie młodych, więc nas przesadzają tam, gdzie nikomu nie wadzimy.
Zacząłem się zastanawiać: czy naprawdę byłem złym ojcem? Przecież robiłem wszystko dla moich dzieci. Pracowałem po godzinach, żeby niczego im nie brakowało. Nigdy nie podniosłem na nie ręki. Może byłem zbyt surowy? Może za mało mówiłem im, że je kocham?
Pewnego dnia odwiedziła mnie Marta z wnuczką Zosią. Dziewczynka podbiegła do mnie i mocno się przytuliła.
— Dziadku! Kiedy wrócisz do domu?
Marta spojrzała na mnie z wyrzutem:
— Zosia, dziadek teraz tu mieszka.
Zosia spuściła głowę i wyszeptała:
— Ale tu jest smutno…
Serce mi pękło. Próbowałem się uśmiechnąć:
— Kochanie, czasem dorośli muszą robić rzeczy trudne…
Po ich wyjściu długo płakałem. Nie pamiętam już nawet kiedy ostatni raz płakałem tak naprawdę.
Z czasem zacząłem dostrzegać wokół siebie ludzi podobnych do mnie — porzuconych przez własne rodziny albo takich, których bliscy odwiedzali tylko od święta. Każdy miał swoją historię: pani Helena straciła syna w wypadku i została sama; pan Roman miał córkę za granicą, która dzwoniła raz w miesiącu.
Czasami wieczorami zbieraliśmy się w świetlicy i rozmawialiśmy o dawnych czasach. Śmialiśmy się z własnych młodzieńczych głupot, wspominaliśmy pierwsze miłości i marzenia. Ale gdy tylko ktoś wspomniał o rodzinie — zapadała cisza.
Najbardziej bolały święta. W Wigilię większość mieszkańców domu opieki siedziała przy stole w milczeniu. Kilku osobom rodziny przysłały paczki — pierniki, czekoladki, kartki z życzeniami. Ja dostałem SMS-a od Ani: „Wesołych Świąt tato! Przepraszam, nie dam rady przyjechać”.
Wtedy po raz pierwszy poczułem prawdziwą pustkę.
Czasami myślę o tym wszystkim i pytam siebie: gdzie popełniłem błąd? Czy można było tego uniknąć? Czy gdybym był bardziej otwarty na ich potrzeby, dziś byłbym gdzie indziej?
Pewnego dnia Marta przyszła sama. Usiadła naprzeciwko mnie i długo milczała.
— Tato… — zaczęła niepewnie — wiem, że jest ci tu ciężko. Ale my naprawdę nie mieliśmy wyjścia…
Spojrzałem jej prosto w oczy:
— Zawsze jest jakieś wyjście, Marto. Tylko czasem nie chce się go szukać.
Zobaczyłem łzy w jej oczach. Może pierwszy raz od lat zobaczyła we mnie nie tylko starca wymagającego opieki, ale ojca — człowieka z uczuciami.
Dziś siedzę przy oknie mojego pokoju i patrzę na szare niebo nad miasteczkiem pod Poznaniem. Czas płynie wolno, dni zlewają się ze sobą jak krople deszczu na szybie. Wciąż czekam na telefon od Ani albo wizytę Michała. Wciąż mam nadzieję.
Czy naprawdę zasłużyłem na taki koniec? Czy starość zawsze musi być samotna? Może to nie tylko moja historia — może to historia wielu z nas? Co wy o tym myślicie?