Między ciszą a krzykiem: Samotność matki w Warszawie

– Mamo, proszę cię, ja naprawdę nie daję już rady – mój głos drżał, a łzy cisnęły się do oczu. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Za ścianą rozlegał się płacz najmłodszej Zosi, a Kuba z Olą kłócili się o kredki. – Nie mogłabyś przyjechać chociaż na kilka godzin? Potrzebuję tylko, żebyś popilnowała dzieci, żebym mogła pójść do pracy.

W słuchawce zapadła cisza. Słyszałam tylko jej oddech i czułam, jak narasta we mnie napięcie. – Aniu, ja już swoje wychowałam – odpowiedziała chłodno mama. – Mam swoje życie. Nie mogę być niańką na starość.

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Po śmierci Michała wszystko się posypało. Mój świat rozpadł się na kawałki tamtego zimowego poranka, kiedy zadzwonił telefon ze szpitala. Zostałam sama z trójką dzieci i kredytem na mieszkanie w Warszawie. Myślałam, że mama będzie moją opoką, że pomoże mi przejść przez ten koszmar. Ale ona zamknęła się w swoim świecie, jakby śmierć mojego męża była tylko moim problemem.

– Mamo, ja nie proszę cię o wiele… – zaczęłam jeszcze raz, ale przerwała mi stanowczo:

– Aniu, musisz sobie radzić sama. Takie jest życie.

Rozłączyła się. Stałam przez chwilę w bezruchu, czując jak ogarnia mnie bezsilność i gniew. Chciałam krzyczeć, rzucać talerzami o ścianę, ale wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić. Dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Mamo, czemu płaczesz? – zapytała cicho Ola.

Uklękłam przy niej i przytuliłam ją mocno. – Nic się nie stało, kochanie. Po prostu jestem trochę zmęczona.

To kłamstwo powtarzałam sobie codziennie. Każdego ranka budziłam się z lękiem w sercu: czy zdążę odprowadzić dzieci do przedszkola i szkoły, czy szef nie zwolni mnie za kolejne spóźnienie, czy starczy nam na rachunki? Pracowałam jako recepcjonistka w małej firmie na Ochocie. Zarabiałam niewiele, ale nie mogłam pozwolić sobie na lepszą pracę – nie miałam nikogo do pomocy przy dzieciach.

Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i liczyłam każdy grosz. Czasem płakałam po cichu do poduszki, żeby dzieci nie słyszały. Najgorsze były weekendy – wtedy samotność bolała najbardziej. Wszyscy znajomi mieli swoje rodziny, wyjeżdżali za miasto albo spędzali czas razem. Ja biegałam między kuchnią a pokojem dzieci, próbując pogodzić gotowanie obiadu z prasowaniem i odrabianiem lekcji z Kubą.

Czułam się jak w pułapce. Mama mieszkała dwadzieścia minut tramwajem ode mnie, ale widywałyśmy się coraz rzadziej. Kiedyś była ciepłą osobą, która piekła dla nas szarlotkę i zabierała wnuki na spacery do Łazienek. Po śmierci Michała zamknęła się w sobie. Czasem miałam wrażenie, że mnie unika.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z dołu – pani Halina. – Aniu, widzę cię codziennie z tymi dziećmi… Może potrzebujesz pomocy? Mogłabym czasem zabrać Zosię na spacer.

Poczułam wdzięczność i wstyd jednocześnie. Czy naprawdę jestem już tak bezradna, że obcy ludzie muszą mi pomagać? Ale zgodziłam się – nie miałam wyboru.

Z czasem zaczęłam dostrzegać drobne gesty życzliwości wokół siebie: koleżanka z pracy przyniosła mi ubranka po swoim synku, sąsiad pomógł naprawić cieknący kran. Ale to nie było to samo co wsparcie matki. Każda rozmowa z nią kończyła się kłótnią lub chłodnym milczeniem.

– Mamo, dlaczego nie chcesz zobaczyć wnuków? – zapytałam kiedyś podczas krótkiej wizyty.

Wzruszyła ramionami i spojrzała gdzieś w bok. – Aniu, ja już nie mam siły na dzieci. Chcę odpocząć.

Zrobiło mi się przykro i poczułam narastający żal. Czy naprawdę tak trudno jej zrozumieć moją sytuację? Czy to możliwe, że własna matka może być tak obojętna?

Czasem łapałam się na tym, że zazdroszczę innym kobietom: tym z Instagrama, które mają wsparcie rodziny i mogą pozwolić sobie na chwilę oddechu; tym z parku, które rozmawiają beztrosko z babciami swoich dzieci. Ja miałam tylko siebie.

Któregoś wieczoru Kuba przyszedł do mnie z zeszytem:

– Mamo, pani powiedziała, że mam napisać wypracowanie o rodzinie… Ale ja nie wiem co napisać o tacie.

Zatkało mnie. Usiadłam obok niego i długo milczeliśmy.

– Tata był bardzo dzielny – powiedziałam w końcu cicho. – I bardzo nas kochał.

Kuba spojrzał na mnie poważnie:

– A babcia nas kocha?

Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Przecież kocha… chyba…

Nocami rozmyślałam nad tym wszystkim: czy powinnam wybaczyć mamie jej chłód? Czy może powinnam zerwać ten kontakt całkowicie? A może to ja jestem zbyt wymagająca?

W pracy szef coraz częściej patrzył na mnie krzywo. Wiedziałam, że długo tak nie pociągnę – jeśli stracę tę pracę, zostaniemy bez środków do życia. Zaczęłam szukać dodatkowych zajęć: sprzątałam wieczorami biura, szyłam ubrania dla znajomych dzieci. Bywały dni, kiedy zasypiałam przy stole ze zmęczenia.

Pewnego dnia Ola wróciła ze szkoły zapłakana:

– Mamo, dzieci śmiały się ze mnie, że nie mam taty…

Przytuliłam ją mocno i poczułam jak łzy spływają mi po policzkach. Chciałam być silna dla nich wszystkich, ale czasem miałam ochotę po prostu uciec gdzieś daleko i zostawić to wszystko za sobą.

Minęły miesiące. Nauczyłam się prosić o pomoc – choćby od obcych ludzi. Zaczęłam doceniać małe rzeczy: uśmiech Zosi rano przy śniadaniu, rysunek od Kuby z napisem „Najlepsza mama”, ciepłą herbatę wypitą w ciszy wieczorem.

Mama nadal była daleko – choć mieszkała tak blisko. Czasem dzwoniła zapytać o zdrowie dzieci albo przynosiła im czekoladki na święta. Ale nigdy nie została dłużej niż kwadrans.

Często zastanawiam się: czy można wybaczyć najbliższym ich obojętność? Czy samotność to kara za to, że oczekujemy od innych za dużo? A może siła rodzi się właśnie wtedy, gdy zostajemy sami?