Ile warta jest rodzicielska ofiara? Historia syna kierowcy autobusu z Sarajewa
– Słuchaj, Bartek, a ty pomagasz swojemu staremu? – zapytał nagle Tomek podczas przerwy na papierosa. Jego głos był z pozoru lekki, ale w powietrzu zawisło coś ciężkiego, czego nie potrafiłem od razu nazwać. Zaciągnąłem się dymem, patrząc przez okno na szare ulice Warszawy. Przez chwilę udawałem, że nie słyszałem pytania, ale spojrzenia kolegów nie pozwalały mi uciec.
– Wiesz, mój ojciec całe życie był kierowcą autobusu w Sarajewie – odpowiedziałem w końcu, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. – Ma swoją emeryturę, radzi sobie.
Tomek wzruszył ramionami. – No tak, ale przecież wiadomo, jak jest. Starych trzeba wspierać. Ja co miesiąc wysyłam mamie parę stówek.
Zamilkłem. W głowie zaczęły mi się kłębić wspomnienia i pytania, których nigdy wcześniej sobie nie zadawałem. Czy naprawdę nigdy nie zapytałem ojca, ile dostaje emerytury? Czy kiedykolwiek interesowałem się jego codziennością poza krótkimi rozmowami przez telefon? Zawsze wydawało mi się, że jego sprawy finansowe to jego problem. Przecież był twardy, radził sobie sam przez całe życie.
Po pracy wróciłem do mieszkania na Ochocie. Włączyłem czajnik i usiadłem przy stole, gapiąc się w pustą ścianę. Przypomniałem sobie dzieciństwo w Sarajewie – zapach spalin autobusów, dźwięk klaksonów i ojca wracającego późno do domu w poplamionym mundurze. Nigdy nie narzekał. Nawet gdy wojna zabrała nam dom i musieliśmy zaczynać od nowa w Polsce, powtarzał tylko: „Bartek, najważniejsze, że jesteśmy razem”.
A potem dorosłem. Skończyłem studia, znalazłem pracę w Warszawie i coraz rzadziej dzwoniłem do ojca. On został w Sarajewie – nie chciał opuszczać miasta, które kochał mimo wszystkiego, co przeszło. Mówił: „Tu są moje korzenie”. Ja tłumaczyłem sobie, że przecież jest dorosły, sam wie najlepiej, co dla niego dobre.
Tamtego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. W głowie dudniło mi pytanie Tomka: „Pomagasz swojemu staremu?”. Zacząłem przeglądać stare zdjęcia – ojciec z młodym mną na kolanach przed autobusem z numerem 23; ojciec z mamą na tle zrujnowanego mostu; ojciec śmiejący się przy stole pełnym ludzi podczas Bożego Narodzenia.
Następnego dnia zadzwoniłem do niego pierwszy raz od kilku tygodni. Odebrał po kilku sygnałach.
– Bartek! Synku! Co tam u ciebie?
– Cześć, tato. Wszystko dobrze… A u ciebie?
– W porządku, jak zawsze. Autobusy już tylko oglądam przez okno – zaśmiał się cicho.
– Tato… chciałem zapytać… Jak ci się żyje na tej emeryturze? Wiesz… czy czegoś ci nie brakuje?
Zapadła cisza. Słyszałem tylko jego oddech po drugiej stronie słuchawki.
– Bartek… ja sobie radzę. Nie martw się o mnie.
– Ale może potrzebujesz czegoś? Może powinienem ci trochę pomóc?
Usłyszałem westchnienie.
– Synku… Ja całe życie pracowałem dla ciebie i twojej mamy. Teraz ty masz swoje życie. Nie chcę być ciężarem.
Zacisnąłem powieki. Poczułem piekący wstyd.
– Tato… To nie jest ciężar. Chciałbym ci jakoś podziękować za wszystko…
Przez chwilę milczeliśmy obaj. Potem ojciec zmienił temat – opowiadał o sąsiadce, która upiekła mu chleb; o tym, jak gołębie znów narobiły mu na parapet; o tym, że w Sarajewie zaczyna się wiosna.
Po tej rozmowie długo nie mogłem dojść do siebie. Zacząłem wysyłać mu regularnie pieniądze – niewielkie kwoty, ale wystarczające na lepsze jedzenie czy rachunki. Za każdym razem dziękował mi tak cicho i nieśmiało, jakby bał się przyznać do własnej słabości.
Ale pieniądze to nie wszystko. Zrozumiałem to dopiero wtedy, gdy ojciec zachorował na zapalenie płuc i trafił do szpitala. Zadzwoniła do mnie sąsiadka – pani Jadzia – i powiedziała: „Bartek, twój tata jest bardzo słaby. Może powinieneś przyjechać”.
Wziąłem urlop i pojechałem do Sarajewa pierwszy raz od lat. Kiedy wszedłem do szpitalnej sali, zobaczyłem go – wychudzonego, z siwą brodą i oczami pełnymi łez na mój widok.
– Synku… Myślałem, że już nie przyjedziesz – wyszeptał.
Usiadłem przy jego łóżku i przez kilka godzin rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym – o dawnych czasach, o autobusach, o tym, jak bardzo tęskni za mamą (zmarła kilka lat wcześniej). Wtedy zrozumiałem, że największą pomocą dla niego jest moja obecność – rozmowa, dotyk dłoni, wspólne milczenie.
Po powrocie do Polski długo nie mogłem odnaleźć się w codzienności. W pracy byłem rozkojarzony; koledzy pytali, czy wszystko w porządku. Zacząłem częściej dzwonić do ojca – czasem tylko po to, by posłuchać jego głosu.
Kilka miesięcy później ojciec zmarł we śnie. Pani Jadzia zadzwoniła do mnie nad ranem: „Bartek… Twój tata już nie cierpi”.
Pojechałem na pogrzeb do Sarajewa. Stałem nad jego grobem i czułem pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Wspominałem wszystkie chwile zmarnowane na obojętność; wszystkie niewypowiedziane słowa wdzięczności; wszystkie rozmowy przełożone na później.
Dziś często wracam myślami do tamtego pytania Tomka: „Pomagasz swojemu staremu?” Ile naprawdę warte jest poświęcenie rodzica? Czy można je spłacić pieniędzmi? Czy wystarczy obecność? A może najważniejsze jest to, by nigdy nie zapomnieć powiedzieć: „Dziękuję”?
Czasu nie da się cofnąć. Ale może ktoś z was jeszcze zdąży naprawić to, co ja zaniedbałem?