Cisza po burzy: Opowieść o poświęceniu i samotności na starość
— Dlaczego nie odbierasz, Marysiu? — szepnęłam do siebie, patrząc na migający ekran telefonu. To już trzeci raz w tym tygodniu próbowałam się dodzwonić do córki. Zawsze była taka zajęta, zawsze miała coś ważniejszego. Józek siedział przy stole, wpatrzony w okno, jakby za szybą miał zobaczyć odpowiedź na wszystkie nasze pytania.
— Może ma spotkanie w pracy — rzucił bez przekonania, nie odrywając wzroku od szarego, listopadowego nieba.
— Albo po prostu nie chce rozmawiać — odpowiedziałam z goryczą, czując, jak w gardle rośnie mi gula.
Przez całe życie żyliśmy dla dzieci. Nie dla siebie, nie dla sukcesu, ale właśnie dla nich – naszych ukochanych trójki, których rozpieszczaliśmy, dla których poświęcaliśmy wszystko, co mieliśmy. Któż by pomyślał, że na końcu tej drogi, gdy zdrowie już nie było i sił brak, pozostaniemy w samotności, zamiast otoczeni wdzięcznością i opieką. Z Józkiem znaliśmy się od liceum, pobraliśmy się młodo, bo tak trzeba było, bo tak podpowiadało serce. On pracował w stoczni, ja w szkole. Nie było łatwo, ale zawsze powtarzaliśmy sobie: „Dla dzieci warto”.
Pamiętam, jak Antek, nasz najstarszy, wrócił kiedyś ze szkoły z rozdartymi spodniami. Płakał, bo koledzy się śmiali. Siedziałam z nim do późna, zszywając materiał, tłumacząc, że nie liczy się to, co na zewnątrz, tylko to, co w środku. Potem była Marysia, nasza artystka, która godzinami malowała po ścianach, a ja zamiast krzyczeć, kupowałam jej kolejne farby. Najmłodszy, Pawełek, zawsze chorowity, wymagał najwięcej troski. Ileż to razy biegałam po lekarzach, ile nocy nie przespałam, czuwając przy jego łóżku.
Wszystko dla nich. Każda złotówka, każda chwila, każdy uśmiech. O sobie zapomniałam dawno temu. Marzyłam kiedyś o podróżach, o własnej kwiaciarni, ale życie szybko zweryfikowało te plany. Józek też miał swoje marzenia, ale zawsze mówił: „Jeszcze przyjdzie nasz czas”.
Dzieci dorosły. Wyfrunęły z gniazda, każde w swoją stronę. Antek wyjechał do Warszawy, Marysia do Wrocławia, Pawełek został najbliżej, ale i tak widujemy go raz na kilka miesięcy. Na początku jeszcze dzwonili, przyjeżdżali na święta. Z czasem coraz rzadziej. Zawsze jakieś wymówki: praca, dzieci, brak czasu. Rozumiem, życie jest szybkie, wymagające. Ale czy naprawdę tak trudno znaleźć chwilę dla rodziców?
— Może przesadzamy — próbował mnie pocieszać Józek. — Może to my jesteśmy staroświeccy, może niepotrzebnie oczekujemy wdzięczności.
Ale czy to naprawdę za dużo? Czy to źle, że chcę, by ktoś zapytał, jak się czuję, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu, czy po prostu przyjechał na herbatę?
Ostatnie Boże Narodzenie spędziliśmy sami. Pierwszy raz w życiu. Stół nakryty dla dwojga, choć przez lata był dla sześciorga, czasem nawet więcej, bo zawsze ktoś dołączał. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, w ciszy, przerywanej tylko dźwiękiem zegara. Pamiętam, jak łzy same napływały mi do oczu, a Józek udawał, że nie widzi.
— Może zadzwonimy do dzieci? — zaproponował cicho.
— Nie chcę im przeszkadzać. Pewnie są zajęci — odpowiedziałam, choć w środku krzyczałam z bólu.
Kilka dni później zadzwoniła Marysia. Przepraszała, tłumaczyła się korkami, chorobą synka, natłokiem obowiązków. Słuchałam jej, kiwałam głową, ale czułam, że to tylko słowa. Że jestem gdzieś na końcu jej listy spraw do załatwienia.
Zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniliśmy błąd. Czy za bardzo ich rozpieszczaliśmy? Czy powinniśmy byli być bardziej wymagający, mniej pobłażliwi? Może gdybyśmy myśleli więcej o sobie, dzieci nauczyłyby się, że rodzice też mają potrzeby?
Pewnego dnia Pawełek przyjechał niespodziewanie. Wszedł do kuchni, rozejrzał się i powiedział:
— Mamo, tato, musicie pomyśleć o sobie. Może powinniście pojechać na jakieś wakacje? Zająć się czymś, co sprawia wam radość.
Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Jak mam zacząć żyć dla siebie, skoro przez całe życie żyłam dla innych? Józek tylko wzruszył ramionami.
— Łatwo ci mówić, synku. Ty masz swoje życie, my mamy tylko siebie — odpowiedziałam, czując, jak narasta we mnie żal.
Pawełek próbował jeszcze coś tłumaczyć, ale widziałam, że nie rozumie. Żadne z nich nie rozumie. Dla nich jesteśmy już tylko tłem, wspomnieniem dzieciństwa, do którego wraca się od święta.
Czasem rozmawiamy z Józkiem o przeszłości. O tym, co by było, gdybyśmy inaczej wychowywali dzieci, gdybyśmy nie rezygnowali z własnych marzeń. Ale na to już za późno. Teraz zostaje nam tylko cisza. I pytania bez odpowiedzi.
Wieczorami siadam przy oknie i patrzę na ulicę. Czasem widzę młode matki z dziećmi, słyszę ich śmiech, krzyki. Przypominam sobie tamte czasy, kiedy dom tętnił życiem. Teraz słychać tylko tykanie zegara i szum lodówki.
Czy warto było poświęcić wszystko dla dzieci? Czy rodzicielstwo naprawdę polega na rezygnacji z siebie? A może to my nie potrafimy pogodzić się z tym, że dzieci dorastają i odchodzą? Może powinniśmy nauczyć się żyć na nowo, dla siebie, póki jeszcze mamy czas?
Nie wiem. Ale wiem jedno: samotność boli bardziej niż jakakolwiek choroba. I czasem zastanawiam się, czy gdybyśmy dali sobie choć trochę więcej miłości i uwagi, dziś byłoby nam łatwiej. Może ktoś z was zna odpowiedź na te pytania?