Złamane skrzydła, odnalezione gniazdo: Moja walka o rodzinę

Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – mamy. Byłem wtedy dzieckiem, może sześcioletnim, skulonym pod stołem w kuchni w bloku na warszawskim Bródnie. Ojciec wrócił pijany, znowu. Słyszałem tłuczone szkło, przekleństwa, płacz. Potem drzwi trzasnęły i została cisza. Taka cisza, która boli w uszach. Pamiętam, jak mama przytuliła mnie mocno i szeptała: „Nic się nie bój, Pawełku. Już dobrze.” Ale nie było dobrze. Nigdy nie było.

Mój świat rozpadł się na kawałki, kiedy zabrali mnie do domu dziecka. Mama nie dała rady – depresja, szpital, potem już tylko listy, coraz rzadsze i coraz krótsze. Ojca nie widziałem nigdy więcej. W domu dziecka nauczyłem się nie płakać. Tam płacz był oznaką słabości. Tam trzeba było walczyć o wszystko – o uwagę wychowawczyni, o dodatkową porcję zupy, o miejsce przy oknie. Najgorsze były noce – wtedy wracały wspomnienia i strach.

Pierwsza rodzina zastępcza – państwo Nowakowie z Piaseczna. Pani Nowakowa pachniała proszkiem do prania i zawsze miała spięte włosy w kok. „Pawełku, tu będziesz miał lepiej” – mówiła, ale jej uśmiech był jak z reklamy pasty do zębów: szeroki, ale zimny. Mąż jej był cichy, wiecznie w pracy. Ich syn, Bartek, starszy ode mnie o dwa lata, patrzył na mnie jak na intruza. Pamiętam ich dom – czystość aż bolała w oczy. Raz rozlałem sok na dywan w salonie. Bartek doniósł. Dostałem karę – przez tydzień sprzątałem łazienki. „Musisz się nauczyć porządku” – powtarzała pani Nowakowa. Ale ja czułem tylko wstyd i samotność.

Po pół roku wróciłem do domu dziecka. „Nie pasuje do naszej rodziny” – usłyszałem przez drzwi gabinetu dyrektorki. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że jestem popsuty.

Kolejne lata to kolejne rodziny – państwo Zielińscy z Radomia (tam było lepiej, ale ich córka była chora i nie mieli dla mnie czasu), potem pani Iwona z Grodziska Mazowieckiego (samotna kobieta po przejściach, która szukała w dzieciach lekarstwa na własną samotność). U niej było najgorzej – kontrola wszystkiego: co jem, co czytam, z kim rozmawiam. Kiedy raz uciekłem do kolegi z klasy, zamknęła mnie na klucz w pokoju na dwa dni. Wróciłem do domu dziecka z poczuciem winy i przekonaniem, że to wszystko moja wina.

W szkole byłem outsiderem. Nauczyciele mówili: „Paweł jest zdolny, ale nie potrafi się skupić”. Koledzy śmiali się ze mnie: „Bidulek z bidula”. Raz pobiłem się z jednym z nich – Michałem – bo nazwał moją matkę „wariatką”. Zawiesili mnie na tydzień. Wychowawczyni groziła poprawczakiem.

Miałem trzynaście lat, kiedy pojawiła się pani Renata Majewska z mężem Andrzejem. Przyszli do domu dziecka jak wszyscy inni – z uśmiechem i ciastkami. Ale ona spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała: „Paweł, nie obiecuję ci raju. Ale chcemy spróbować być rodziną.”

Nie wierzyłem im ani trochę. Przez pierwsze tygodnie byłem cichy jak mysz pod miotłą. Andrzej próbował mnie zagadać: „Lubisz piłkę? Chodź na mecz Legii.” Odpowiadałem półsłówkami. Renata gotowała obiady jak dla wojska – pierogi ruskie, schabowe, rosół w każdą niedzielę. Z czasem zacząłem czuć się… bezpiecznie? To było dziwne uczucie.

Pewnego dnia Renata przyszła do mojego pokoju wieczorem.
– Paweł… wiem, że boisz się zaufać. Ale my nigdzie się nie wybieramy.
– Wszyscy tak mówią – burknąłem.
– Może wszyscy inni… Ale my jesteśmy inni.

Zostawiła mi na biurku zdjęcie ich rodziny sprzed lat – ona, Andrzej i ich syn Tomek, który zginął w wypadku samochodowym pięć lat wcześniej. Dopiero wtedy zrozumiałem ich smutek i czułość jednocześnie.

Zaczęło się układać… aż do świąt Bożego Narodzenia. Przyjechała siostra Renaty – ciotka Teresa z rodziną. Już od progu patrzyła na mnie spode łba.
– To ten chłopak z domu dziecka? – spytała głośno.
– Tak, Paweł jest teraz z nami – odpowiedziała Renata spokojnie.
– A nie boisz się? Przecież oni mają różne historie…

Siedziałem przy stole jak na szpilkach. Po kolacji usłyszałem za drzwiami rozmowę:
– Renata, po co ci to? Przecież masz swoje lata! Jeszcze ci narobi kłopotów…
– Teresa! On jest dzieckiem! Potrzebuje domu!
– A jak ci coś ukradnie? Albo zrobi krzywdę?

Poczułem gulę w gardle i przez całą noc nie zmrużyłem oka. Następnego dnia spakowałem plecak i chciałem uciec. Złapał mnie Andrzej na schodach.
– Paweł! Co ty wyprawiasz?
– Nie chcę tu być! Nie pasuję!
– Synu…
To słowo zatrzymało mnie bardziej niż jego ręka na ramieniu.
– Synu… jeśli odejdziesz teraz, nigdy nie dowiesz się, czy mogłeś być szczęśliwy.

Zostałem.

Były wzloty i upadki – kłótnie o oceny („Paweł! Znowu jedynka z matmy!”), o powroty po godzinie policyjnej („Myślisz, że nie martwimy się o ciebie?”), o dziewczynę („Ola? Ta z technikum? Uważaj na nią…”). Ale pierwszy raz ktoś się o mnie martwił naprawdę.

Największy kryzys przyszedł po dwóch latach. Renata zachorowała na raka piersi. Szpitale, chemioterapia, łysa głowa pod chustką… Andrzej chodził jak cień samego siebie. Ja próbowałem być twardy – gotowałem obiady (spalone naleśniki!), odrabiałem lekcje z młodszą kuzynką Mają (która czasem u nas nocowała), nawet sprzątałem bez marudzenia.

Pewnego wieczoru Renata poprosiła mnie do siebie:
– Paweł… jeśli coś mi się stanie…
– Nie mów tak!
– Musisz wiedzieć jedno: jesteś naszym synem. Zawsze będziesz.

Płakałem wtedy pierwszy raz od lat.

Renata wygrała walkę z chorobą. Wróciła do pracy jako nauczycielka polskiego w liceum. Andrzej znów zaczął żartować przy obiedzie („Pawełek! Kiedy ty mi wnuka dasz?”). A ja… zdałem maturę jako pierwszy w rodzinie Majewskich od pokoleń.

Dziś mam trzydzieści dwa lata. Jestem ojcem sześcioletniej Zosi i mężem Magdy – poznaliśmy się na studiach pedagogicznych w Krakowie. Pracuję jako wychowawca w domu dziecka na Pradze-Północ.

Czasem patrzę na dzieciaki takie jak ja kiedyś – wystraszone oczy, nerwowe ruchy rąk pod stołem – i widzę siebie sprzed lat.

Ostatnio jeden chłopak, Szymon, zapytał:
– Panie Pawle… czy można mieć dwie mamy?
Uśmiechnąłem się:
– Można mieć nawet trzy… Albo cztery serca kochające cię po kawałku.

Czasami odwiedzam Renatę i Andrzeja w ich domu pod Warszawą. Przy stole siedzi cała rodzina: kuzynki, dzieciaki biegające po ogrodzie, Andrzej opowiada stare dowcipy („Wiecie dlaczego kura przeszła przez ulicę?”), a Renata częstuje pierogami.

Patrzę wtedy na nich wszystkich i myślę: ile razy można zaczynać od nowa? Czy naprawdę da się wybaczyć tym, którzy nas skrzywdzili? Czy dom to miejsce… czy ludzie?

A wy? Czy wierzycie jeszcze w drugą szansę?