Wyproszone serca: szczęście na przekór wszystkiemu – Historia Elżbiety z podkarpackiej wsi

Wszystko zaczęło się od trzasku drzwi i krzyku matki: „Nie wracaj tu, Elka! Masz swoje życie, to sobie radź!” Stałam na ganku w podartej bluzie, z walizką, która pamiętała jeszcze czasy PRL-u. Była noc, burza szalała nad naszą podkarpacką wsią, a ja miałam dwadzieścia dwa lata i poczucie, że już nigdy nie będę kochana.

Mój ojciec zmarł, gdy miałam dziewięć lat. Matka została sama z trójką dzieci – ja byłam najmłodsza. Starszy brat, Paweł, wyjechał do Niemiec za chlebem i przysyłał paczki, ale wracał tylko na pogrzeby. Siostra, Teresa, wyszła za mąż za syna sołtysa i zamieszkała w sąsiedniej wsi. Ja zostałam z matką. Zawsze powtarzała: „Ty to masz pecha do ludzi. Ani urody, ani rozumu po ojcu nie odziedziczyłaś.”

Nie byłam piękna. Wysoka, chuda, włosy jak mysi ogon. W szkole śmiali się ze mnie: „Elka – patyczak!” Ale miałam dobre serce i ręce do pracy. To ja nosiłam wodę ze studni, karmiłam kury, pomagałam sąsiadom przy sianokosach. Mimo to matka patrzyła na mnie z wyrzutem.

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz poczułam się naprawdę samotna. Były dożynki. Teresa przyszła z mężem i dwójką dzieci. Paweł przysłał kartkę z Hamburga – „Pozdrowienia dla wszystkich”. Matka rozlała kompot i powiedziała: „Teresa, ty to masz szczęście. Dzieci zdrowe, mąż pracowity. A ta?” – wskazała na mnie łyżką – „Ta nawet chłopa nie potrafi sobie znaleźć.”

Zacisnęłam zęby. Pracowałam w sklepie spożywczym w Rzeszowie, dojeżdżałam codziennie pekaesem. Po pracy wracałam do domu, pomagałam matce w gospodarstwie. Czułam się jak służąca.

Pewnego dnia poznałam Michała – kierowcę autobusu. Był starszy ode mnie o dziesięć lat, rozwiedziony, bez dzieci. Zaczęliśmy się spotykać po cichu. Michał był czuły, opowiadał mi o świecie poza wsią. Marzyłam o tym, żeby uciec z nim do miasta.

Kiedy powiedziałam matce o Michału, wybuchła awantura.
– Z rozwodnikiem?! Ty się chyba na głowę zrzuciłaś! Co ludzie powiedzą?!
– Mamo, ja chcę być szczęśliwa…
– Szczęście? Ty? Ty masz tu siedzieć i mi pomagać!

Tego wieczoru spakowałam walizkę i wyszłam. Michał przyjął mnie do siebie do bloku w Rzeszowie. Przez chwilę byłam szczęśliwa – gotowałam mu obiady, chodziłam na spacery po bulwarach nad Wisłokiem. Ale po pół roku Michał zaczął wracać coraz później. W końcu znalazłam w jego telefonie wiadomości od innej kobiety.
– Michał… kto to jest?
– Elka… Ty jesteś dobra dziewczyna, ale ja muszę żyć swoim życiem.

Znowu zostałam sama. Wynajęłam pokój u starszej pani na Nowym Mieście i pracowałam po dwanaście godzin w sklepie. Nie miałam już dokąd wrócić.

Minęły lata. Matka zachorowała na serce. Teresa zadzwoniła:
– Elka, mama pyta o ciebie…
Pojechałam do domu rodzinnego. Matka leżała na łóżku, wychudzona.
– Elżbieta… – wyszeptała – Przepraszam cię…
Poczułam łzy pod powiekami.
– Mamo…
– Zostań tu ze mną…

Zostałam. Opiekowałam się matką przez dwa lata aż do jej śmierci. Po pogrzebie Teresa i Paweł zaczęli kłócić się o spadek.
– Dom należy się mnie! – krzyczała Teresa.
– Ja przysyłałem pieniądze! – Paweł walił pięścią w stół.
Patrzyli na mnie jak na intruza.
– A ty? Co ty tu jeszcze robisz? – syczała Teresa.

Zostałam w domu sama jak palec. Sąsiedzi patrzyli na mnie z litością.
– Elka… może byś sobie kogoś znalazła?
Śmiałam się przez łzy.

Przez kolejne lata prowadziłam gospodarstwo sama – kury, ogród warzywny, trochę ziemniaków na sprzedaż. Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła samochodów na szosie do Rzeszowa. Czasem przyjeżdżały dzieci Teresy – wtedy dom ożywał śmiechem.

Wszystko zmieniło się pewnej zimy. Do sąsiedniego domu wprowadził się nowy gospodarz – pan Roman, wdowiec po sześćdziesiątce. Zaczął zaglądać do mnie pod pretekstem pożyczenia soli czy jajek.
– Pani Elżbieto… może byśmy razem poszli na kolędę?
Zaśmiałam się pierwszy raz od lat.

Roman był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam – cichy, serdeczny, miał ciepłe dłonie i oczy pełne troski.
– Nie boi się pani samotności?
– Już się nauczyłam…

Zaprzyjaźniliśmy się powoli. Pomagał mi przy remoncie dachu, ja piekłam mu ciasta na niedzielę. Po roku poprosił mnie o rękę.
– Elżbieto… wiem, że nie jestem młody ani bogaty… Ale chciałbym być z tobą do końca życia.
Poczułam łzy szczęścia.

Ślub był skromny – tylko my dwoje i świadkowie w urzędzie gminy. Teresa nie przyszła.
– Wstyd przynosisz rodzinie! – rzuciła przez telefon.
Ale ja już nie słuchałam jej jadu.

Z Romanem odkryłam życie na nowo – wspólne spacery po polach, wieczory przy kominku, śmiech z drobiazgów. Po raz pierwszy ktoś mówił do mnie „moja kochana”.

Po dwóch latach Roman zachorował na raka płuc. Walczyliśmy razem – szpitale w Rzeszowie, chemia, modlitwy o cud. Trzymałam go za rękę do ostatniego oddechu.

Zostałam wdową mając pięćdziesiąt lat i dom pełen wspomnień. Ale już nie byłam tą samą Elką co kiedyś – nauczyłam się kochać siebie i wierzyć w swoje prawo do szczęścia.

Dziś siadam wieczorem przy oknie i patrzę na światła samochodów na szosie do Rzeszowa. Czasem odwiedzają mnie dzieci Teresy – już dorosłe, z własnymi problemami.

Często pytają:
– Ciociu Elu… nie żałujesz niczego?
Patrzę im w oczy i odpowiadam:
– Gdyby nie te wszystkie burze… nigdy nie doceniłabym słońca.

Czy naprawdę musimy przejść przez samotność i ból, żeby nauczyć się kochać siebie? A może szczęście zawsze czeka tuż za rogiem – tylko trzeba mieć odwagę po nie sięgnąć?