To nie jest dom, to pole bitwy. Historia o tym, jak łatwo można się zgubić w rodzinie
– Co chcę, to robię. To moje miejsce. Nie podoba się – wychodź! – wrzasnąłem na matkę, czując jak w gardle rośnie mi gula. Stała naprzeciwko mnie w kuchni, z rękami opartymi o blat, jej twarz była blada, a oczy czerwone od płaczu. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz się przewróci. Ale nie przewróciła się. Wyprostowała się tylko i spojrzała na mnie z takim bólem, że aż mnie ścisnęło w środku. Ale nie okazałem tego. Nie mogłem.
Mam na imię Damian. Wychowałem się na jednym z tych szarych blokowisk w Łodzi, gdzie dzieciaki szybciej uczą się przeklinać niż czytać. Moja matka, Grażyna, była pielęgniarką na oddziale ratunkowym. Ojca nie pamiętam – odszedł, kiedy miałem cztery lata. Zostały po nim tylko zdjęcia i kilka narzędzi w piwnicy. Matka nigdy o nim nie mówiła. Kiedy pytałem, zaciskała usta i szła do łazienki.
W naszym domu zawsze było głośno. Krzyki matki były codziennością – o bałagan, o oceny, o to, że nie wracam na czas. Ja też potrafiłem wrzeszczeć. Czasem czułem się jak zwierzę zamknięte w klatce – bez wyjścia, bez powietrza.
Pamiętam jedną Wigilię, miałem wtedy siedem lat. Matka płakała przy stole, bo zabrakło pieniędzy na karpia i prezenty. Ja siedziałem cicho i patrzyłem na pusty talerz dla wędrowca. Zastanawiałem się wtedy, czy ten wędrowiec kiedyś przyjdzie i zabierze mnie stąd.
W podstawówce byłem tym dzieciakiem, który zawsze miał podarte spodnie i dziurawy plecak. Koledzy śmiali się ze mnie, że śmierdzę cebulą – bo matka gotowała ją do wszystkiego, żeby było taniej. Nauczyciele patrzyli na mnie z litością albo złością – zależnie od tego, czy miałem odrobione lekcje.
Najgorsze były wieczory. Siedziałem w swoim pokoju i słuchałem przez cienką ścianę, jak matka rozmawia przez telefon z babcią:
– On mnie kiedyś wykończy! – szlochała. – Nie wiem już, co robić…
A ja leżałem na łóżku i myślałem: „Może gdybym był inny… Może gdybym był lepszy…”
W gimnazjum zacząłem uciekać z domu. Najpierw na kilka godzin – włóczyłem się po osiedlu z Kubą i Szymonem. Potem na całe noce. Matka dzwoniła po sąsiadach, szukała mnie po parkach. Kiedy wracałem nad ranem, czekała na mnie z pasem albo z łzami w oczach.
– Gdzie byłeś?!
– U kolegi.
– Kłamiesz! Wiesz, że możesz skończyć jak twój ojciec?
– A co z nim?!
– Lepiej nie pytaj!
Nigdy nie powiedziała mi prawdy o ojcu. Wymyślałem sobie różne historie: że był pijakiem, że ją bił, że uciekł do innej kobiety… Każda wersja wydawała mi się równie prawdopodobna.
W liceum było jeszcze gorzej. Zaczęły się poważniejsze awantury – o dziewczyny, o papierosy, o to, że nie chcę studiować medycyny jak ona sobie wymarzyła.
– Damian! Ty niczego nie rozumiesz! Chcesz być nikim?!
– Wolę być nikim niż tobą!
To był cios poniżej pasa. Widziałem po jej twarzy, że zabolało ją to bardziej niż wszystkie moje wcześniejsze wybryki razem wzięte.
Z czasem przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Mijaliśmy się w przedpokoju jak obcy ludzie. Czasami zostawiała mi pieniądze na stole – tyle co nic – a ja udawałem, że ich nie widzę.
Pewnego dnia wróciłem do domu wcześniej niż zwykle i usłyszałem rozmowę matki z moją ciotką:
– On mnie nienawidzi…
– Grażyna, on jest jeszcze dzieckiem…
– Nie! On już dawno przestał być moim dzieckiem.
Te słowa bolały bardziej niż wszystkie kary i zakazy razem wzięte.
W końcu przyszedł dzień, kiedy wybuchłem.
Był listopad, padał deszcz ze śniegiem. Wróciłem przemoczony do suchej nitki i zobaczyłem matkę siedzącą przy stole z kieliszkiem wódki.
– Znowu piłaś?
– A co cię to obchodzi?
– Wszystko cię boli? Wszystko ci przeszkadza? Może byś się wyprowadził?
– Może bym się wyprowadził! – wrzasnąłem.
Wtedy ona rzuciła kieliszkiem o ścianę i zaczęła płakać tak głośno, że aż sąsiedzi stukali w kaloryfery.
Spakowałem plecak i wyszedłem z domu. Przez kilka dni spałem u Kuby na kanapie. Jego rodzice patrzyli na mnie podejrzliwie, ale nic nie mówili.
Po tygodniu matka zadzwoniła:
– Damian… wróć do domu…
Nie odpowiedziałem.
W końcu wróciłem sam – bo nie miałem gdzie iść.
W domu było cicho. Matka leżała w łóżku z gorączką. Przyniosłem jej herbatę.
– Dziękuję – powiedziała cicho.
To było pierwsze „dziękuję” od lat.
Od tamtej pory coś się zmieniło. Nie było już krzyków – raczej milczenie i ostrożność w każdym geście.
Zdałem maturę ledwo-ledwo. Nie poszedłem na studia – zacząłem pracować jako magazynier w hurtowni spożywczej. Matka przestała pytać o moje plany.
Czasami próbowałem z nią rozmawiać:
– Mamo…
– Co?
– Nic…
Nie potrafiliśmy już rozmawiać jak matka z synem.
Minęły lata. Dziś mam dwadzieścia pięć lat i nadal mieszkam z matką w tym samym bloku. Ona pracuje na pół etatu w przychodni, ja zmieniam prace co kilka miesięcy.
Czasami patrzę na nią i widzę starą kobietę – zmęczoną życiem, samotną. Zastanawiam się wtedy: czy mogło być inaczej? Czy gdybyśmy umieli ze sobą rozmawiać, bylibyśmy szczęśliwsi?
Ostatnio próbowałem przeprosić ją za wszystko:
– Mamo… przepraszam za te wszystkie awantury…
Spojrzała na mnie długo i powiedziała:
– Ja też przepraszam…
I wtedy pierwszy raz od lat poczułem coś na kształt ulgi.
Ale czy można odbudować coś, co przez tyle lat było tylko polem bitwy? Czy wy też macie takie rany po rodzinnych wojnach? Jak długo można żyć obok siebie zamiast razem?