Tajemnica, która rozdarła rodzinę: Opowieść o córce, której nie wolno było istnieć
Wszystko zaczęło się od pogrzebu. Stałam wśród obcych ludzi, zmarznięta, z dłońmi zaciśniętymi na czarnej torebce, i patrzyłam, jak spuszczają trumnę mojego ojca do grobu. W powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi i kadzidła, a ja czułam, że nie mam prawa płakać. Obok mnie stała jego żona – pani Teresa – z twarzą wykrzywioną bólem i gniewem. Po drugiej stronie córka – ich córka – Marta, która nawet nie spojrzała w moją stronę. Wiedziały o mnie od kilku miesięcy. Dowiedziały się przypadkiem, bo ojciec nie zdążył już dłużej ukrywać prawdy.
Nazywam się Julia Nowicka. Jestem tą drugą córką. Tą, o której nie wolno było mówić. Tą, która pojawiła się w wyniku błędu, chwilowej słabości mojego ojca. Moja matka, Iwona, była jego sekretarką w urzędzie miasta w Olsztynie. Miała wtedy dwadzieścia trzy lata, on – czterdzieści pięć. Romans trwał krótko, zakończył się, gdy tylko mama powiedziała mu, że jest w ciąży. Ojciec nie zostawił rodziny, nie rozwiódł się, nie walczył o mnie. Przychodził czasem, przynosił zabawki, zostawiał pieniądze na stole i znikał, zanim zdążyłam zadać choć jedno pytanie.
Przez całe dzieciństwo żyłam w cieniu. Mama powtarzała: „Nie możesz nikomu mówić, kto jest twoim ojcem. To by go zniszczyło. To by nas zniszczyło.” W szkole mówiłam, że tata pracuje za granicą. Zazdrościłam koleżankom, które mogły przyprowadzać ojców na wywiadówki. Ja miałam tylko mamę i jej zmęczone oczy.
Kiedy miałam siedemnaście lat, ojciec przestał przychodzić. Przysłał list – krótki, oficjalny, jakby pisał do petenta: „Julio, muszę zadbać o swoją rodzinę. Proszę, nie szukaj ze mną kontaktu. To dla twojego dobra.” Płakałam wtedy całą noc. Mama próbowała mnie pocieszyć, ale sama była rozbita. Od tamtej pory nie mówiłyśmy o nim prawie wcale.
Minęło dziesięć lat. Skończyłam studia, zaczęłam pracę w bibliotece. Życie toczyło się powoli, bez fajerwerków. Pewnego dnia zadzwonił telefon. To była pani Teresa. Jej głos był zimny jak lód.
– Julia? Wiem, kim jesteś. Twój ojciec nie żyje. Pogrzeb jest w sobotę. Jeśli chcesz przyjść – przyjdź. Ale nie licz na ciepłe przyjęcie.
Nie spałam przez trzy noce. W końcu poszłam. Stałam z boku, jak intruz. Po pogrzebie podeszła do mnie Marta. Miała łzy w oczach, ale jej głos był twardy.
– Po co tu przyszłaś? Chcesz coś udowodnić? Chcesz pieniędzy?
Zatkało mnie. Chciałam powiedzieć, że przyszłam po coś innego – po uznanie, po prawo do żałoby. Ale nie umiałam tego ubrać w słowa.
– Nie chcę niczego – wyszeptałam. – Chciałam tylko się pożegnać.
Marta spojrzała na mnie z pogardą.
– Dla nas nigdy nie istniałaś. Lepiej, żeby tak zostało.
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Stałam jeszcze chwilę, czując się jak dziecko, które zgubiło się na dworcu.
Kilka dni później dostałam list polecony z kancelarii notarialnej. Ojciec zostawił mi mieszkanie po swojej matce – babci, której nigdy nie poznałam. Było stare, zaniedbane, ale dla mnie miało wartość symboliczną. To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że ojciec mnie uznał. Nawet jeśli zrobił to po śmierci.
Spotkanie u notariusza było jak scena z taniego serialu. Pani Teresa siedziała sztywno, z dłońmi splecionymi na kolanach. Marta patrzyła na mnie z nienawiścią.
– To jakiś żart? – syknęła. – On zostawił jej mieszkanie? Przecież ona nie jest nawet częścią naszej rodziny!
Notariusz spojrzał na nią surowo.
– Spadek jest ważny. Pan Nowicki uznał Julię za swoją córkę. Wszystko jest zgodne z prawem.
Pani Teresa wstała gwałtownie.
– To hańba! – krzyknęła. – Po tylu latach…
Marta zaczęła płakać. Ja siedziałam cicho, czując, jak serce wali mi w piersi.
Po wszystkim wyszłam na ulicę i długo stałam na przystanku, nie wiedząc, dokąd pójść. Wróciłam do domu mamy. Siedziałyśmy w kuchni przy herbacie.
– I co teraz zrobisz? – zapytała cicho mama.
– Nie wiem… Chyba pojadę tam, zobaczę to mieszkanie. Może… może tam poczuję się bliżej niego?
Mama uśmiechnęła się smutno.
– On cię kochał, wiesz? Tylko był tchórzem.
Pojechałam do mieszkania na warszawskiej Pradze. Pachniało kurzem i starymi książkami. Na ścianie wisiało zdjęcie ojca z dzieciństwa. Dotknęłam ramki i poczułam łzy pod powiekami.
Przez kolejne tygodnie próbowałam urządzić to miejsce po swojemu. Czasem przychodziła sąsiadka, pani Zofia.
– Pani jest tą córką pana Nowickiego? – zapytała któregoś dnia.
Skinęłam głową.
– Dobrze, że się pani tu pojawiła. On zawsze był taki zamknięty… Ale dobry człowiek. Szkoda tylko, że życie mu się poplątało.
Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się, czy Marta kiedyś mi wybaczy. Czy pani Teresa przestanie mnie nienawidzić. Czy ja sama przestanę czuć się winna za to, że po prostu jestem.
Pewnego dnia spotkałam Martę przypadkiem w sklepie spożywczym. Zamarłyśmy obie przy kasie.
– Julia… – zaczęła niepewnie. – Przepraszam za tamto… To wszystko było dla mnie szokiem.
Patrzyłyśmy na siebie długo. Miałyśmy podobne oczy – szare, smutne.
– Ja też przepraszam – powiedziałam cicho. – Nie chciałam niczego zabierać.
Marta westchnęła.
– Może kiedyś… pogadamy? O nim? O wszystkim?
Pokiwałam głową. Wyszłyśmy razem ze sklepu, każda w swoją stronę, ale już bez tej nienawiści w oczach.
Dziś siedzę w tym mieszkaniu i myślę: czy można być córką, jeśli nikt nie chce cię uznać? Czy miłość rodzica naprawdę zależy od okoliczności naszego urodzenia? A może każdy z nas zasługuje na miejsce w rodzinie – nawet jeśli jest tylko cieniem na jej fotografii?