Szczęście, które prawie przegapiłam – historia Magdy z podwarszawskiego Pruszkowa
Wszystko zaczęło się od krzyku. Był środek nocy, a ja – Magda, trzydziestodwuletnia nauczycielka z Pruszkowa – stałam na klatce schodowej, trzymając w rękach walizkę i słysząc za drzwiami głos mojej matki:
– Nie wracaj! Skoro wybrałaś jego, to radź sobie sama!
Zamarłam. W tej jednej chwili poczułam się jak dziecko, które znowu zawiodło. Ale przecież nie byłam już dzieckiem. To ja podjęłam decyzję, żeby wrócić do domu po rozstaniu z Pawłem. To ja musiałam prosić o pomoc kobietę, która przez całe życie powtarzała mi, że jestem za słaba, za naiwna i nigdy nie znajdę szczęścia.
Matka była twardą kobietą. Po śmierci ojca, kiedy miałam dwanaście lat, zamknęła się w sobie i zaczęła pić. Najpierw kieliszek wina do kolacji, potem butelka. Z czasem coraz częściej zasypiała na kanapie z pilotem w ręku i pustą szklanką na stole. Ja sprzątałam po niej, gotowałam obiady i odrabiałam lekcje w ciszy, żeby jej nie obudzić.
– Magda, nie przeszkadzaj mi teraz – mówiła, gdy próbowałam opowiedzieć jej o szkole czy koleżankach.
Wiedziałam, że nie mogę liczyć na jej wsparcie. Ale mimo to wróciłam. Nie miałam dokąd pójść. Paweł zostawił mnie dla młodszej dziewczyny z pracy. Zabrał nawet kota, którego sama przygarnęłam ze schroniska. Zostałam z długami po wspólnym kredycie i poczuciem totalnej porażki.
– Po co ci był ten cały Paweł? – zapytała matka, kiedy w końcu otworzyła drzwi. – Przecież mówiłam ci, że on cię zostawi.
– Mamo, nie mam gdzie spać – wyszeptałam.
– To śpij na kanapie. Ale rano idź do pracy i nie rób mi wstydu przed sąsiadami.
Tak wyglądał mój powrót do rodzinnego domu. Każdy dzień był walką o odrobinę spokoju. Matka piła coraz więcej, a ja coraz częściej zamykałam się w łazience i płakałam w ciszy. W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku. Uczyłam dzieci polskiego w podstawówce i słuchałam ich opowieści o rodzinnych wyjazdach nad morze czy wspólnych kolacjach. Zazdrościłam im tej zwyczajności.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie ciotka Teresa:
– Magda, musisz coś zrobić z matką. Sąsiedzi mówią, że widują ją pijącą na ławce pod blokiem.
– Ciociu, ja już nie mam siły…
– To twoja matka! Nie możesz jej tak zostawić!
Zacisnęłam pięści. Ile razy słyszałam te słowa? Ile razy próbowałam ją ratować? Kiedyś nawet zadzwoniłam po pogotowie, gdy znalazłam ją nieprzytomną na podłodze w kuchni. Lekarz spojrzał na mnie z politowaniem:
– Proszę pani, ona musi sama chcieć się leczyć.
Ale matka nigdy nie chciała. Zawsze miała wymówkę: „Gdyby twój ojciec żył…”, „Gdybyś była lepszą córką…”.
W pracy pojawił się nowy nauczyciel historii – Michał. Był rozwiedziony, miał dwie córki i smutne oczy. Zaczęliśmy rozmawiać na przerwach, potem pić razem kawę po lekcjach.
– Magda, czemu zawsze jesteś taka spięta? – zapytał pewnego dnia.
– Bo życie mnie tego nauczyło – odpowiedziałam szczerze.
Zaproponował wspólny spacer po parku Sokoła. Poszliśmy wieczorem, kiedy liście szumiały pod nogami, a powietrze pachniało jesienią.
– Czasem myślę, że nigdy nie będę szczęśliwa – powiedziałam nagle.
Michał zatrzymał się i spojrzał mi prosto w oczy:
– Szczęście to nie jest coś wielkiego. To drobiazgi: kawa rano, uśmiech dziecka, ciepły koc zimą…
Chciałam mu uwierzyć, ale nie umiałam. W domu czekała na mnie matka z kolejną butelką i pretensjami:
– Gdzie byłaś? Znowu włóczysz się po nocach? Pewnie z jakimś facetem!
– Mamo, mam trzydzieści dwa lata! – wybuchłam pierwszy raz od lat. – Przestań mnie kontrolować!
Wtedy rzuciła we mnie szklanką. Szkło rozbiło się o ścianę tuż obok mojej głowy.
– Wynoś się! – krzyczała. – Jesteś taka sama jak twój ojciec!
Spakowałam rzeczy i uciekłam do Michała. Przyjął mnie bez słowa pytania. Jego mieszkanie było małe, pełne książek i dziecięcych rysunków na lodówce.
– Możesz zostać ile chcesz – powiedział cicho.
Przez kilka tygodni żyliśmy razem jak współlokatorzy. Pomagałam jego córkom w lekcjach, gotowałam obiady i pierwszy raz od dawna czułam się potrzebna.
Ale matka nie dawała o sobie zapomnieć. Dzwoniła codziennie:
– Wróć do domu! Nie zostawiaj mnie samej!
Nie odbierałam telefonów. Bałam się wrócić do tego piekła.
Któregoś dnia zadzwoniła sąsiadka:
– Pani Magdo, pani mama leży pod blokiem… Chyba coś jej się stało!
Pobiegłam tam jak szalona. Matka była nieprzytomna, pogotowie już ją zabierało do szpitala.
Lekarz spojrzał na mnie surowo:
– Proszę pani, jeśli ona jeszcze raz tak skończy, może się nie obudzić.
Siedziałam przy jej łóżku całą noc. Patrzyłam na wychudzoną twarz kobiety, która kiedyś była moją bohaterką. Pamiętałam jej śmiech z dzieciństwa, zapach perfum i ciepłe dłonie.
Następnego dnia matka otworzyła oczy:
– Magda… przepraszam…
Poczułam łzy na policzkach.
– Mamo… ja też przepraszam.
Po wyjściu ze szpitala zgodziła się pójść na terapię. Pomagałyśmy sobie nawzajem: ja pilnowałam jej leków i spotkań AA, ona zaczęła gotować obiady i sprzątać mieszkanie.
Michał był przy mnie przez cały ten czas. Jego córki traktowały mnie jak starszą siostrę.
Po roku zamieszkaliśmy razem wszyscy – ja, Michał i dziewczynki. Matka odwiedzała nas w niedziele na obiad. Czasem jeszcze miała gorsze dni, ale już nigdy nie wróciła do picia.
Dziś wiem jedno: szczęście było zawsze blisko. Tylko ja byłam zbyt zajęta walką z przeszłością, żeby je dostrzec.
Czy naprawdę musimy przejść przez piekło rodzinnych konfliktów i własnych lęków, żeby nauczyć się kochać siebie i innych? A może wystarczy czasem zatrzymać się i spojrzeć wokół? Co o tym myślicie?