Rozwód przez rosół, czyli jak jedno gotowanie rozbiło moją rodzinę

— Nie ugotujesz? — głos Pawła odbił się echem po kuchni, a ja poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Stałam przy zlewie, w dłoniach ściskając mokrą ściereczkę, a on patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby właśnie usłyszał, że zamierzam wyprowadzić się do klasztoru. — Nie ugotuję — powtórzyłam cicho, ale stanowczo. — Jestem po dwunastu godzinach w pracy, dzieci odrobiły lekcje same, a ty nawet nie zapytałeś, jak mi minął dzień.

Paweł rzucił kluczami na stół. — To po co ci ta cała rodzina? Po co ci dom? — syknął. — Moja matka mówiła, że z tobą będą tylko kłopoty. Widzisz? Miała rację.

To był ten moment. Ten jeden wieczór, kiedy odmówiłam ugotowania obiadu, stał się początkiem końca mojego małżeństwa. Ale czy naprawdę chodziło o rosół?

Mam na imię Marta. Mam 38 lat i przez piętnaście lat byłam żoną Pawła. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie — on studiował informatykę, ja pedagogikę. Był czarujący, zabawny, miał w sobie coś z chłopca, który zawsze dostaje to, czego chce. Wzięliśmy ślub tuż po obronie magisterki. Wydawało mi się wtedy, że złapałam Pana Boga za nogi.

Pierwsze lata były jak z obrazka: wynajęte mieszkanie na Ruczaju, wspólne wieczory przy Netflixie i tanie wino z Biedronki. Potem pojawiła się Zuzia, a dwa lata później Staś. Paweł dostał pracę w dużej firmie IT, ja przez chwilę zostałam w domu z dziećmi. I wtedy zaczęło się to, czego nie zauważałam wcześniej: oczekiwania.

— Marta, obiad gotowy? — pytał codziennie Paweł, nawet gdy wracał wcześniej ode mnie.

— Marta, dzieci nie mają czystych ubrań! — krzyczała teściowa przez telefon.

— Marta, nie mogę się skupić przy tym bałaganie! — narzekał Paweł, kiedy zabawki dzieci walały się po salonie.

Przez lata próbowałam być idealna. Gotowałam trzydaniowe obiady, piekłam ciasta na niedzielę, prasowałam koszule Pawła i dzieci. Pracowałam na pół etatu w szkole podstawowej i dorabiałam korepetycjami wieczorami. Czułam się jak chomik w kołowrotku.

Najgorsze były święta u teściowej. Pani Halina miała swoje zasady: kobieta gotuje i sprząta, mężczyzna odpoczywa. Kiedyś odważyłam się usiąść przy stole z kawą zamiast pomagać w kuchni.

— U nas w domu tak nie było — rzuciła teściowa lodowatym tonem. — Moja synowa chyba zapomniała, gdzie jej miejsce.

Paweł tylko wzruszył ramionami. Nigdy mnie nie bronił.

Z czasem zaczęłam mieć dość. Zuzia dorastała i coraz częściej pytała: — Mamo, dlaczego tata nigdy nie gotuje? Dlaczego tylko ty sprzątasz?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież sama pozwoliłam na taki układ.

Punktem zwrotnym był zeszły rok. Dostałam propozycję pracy w liceum — pełen etat, lepsza pensja. Byłam szczęśliwa i dumna z siebie. Ale Paweł nie podzielał mojego entuzjazmu.

— Jak ty to sobie wyobrażasz? Kto będzie gotował obiady? Kto odbierze dzieci ze szkoły?

— Może podzielimy się obowiązkami? — zaproponowałam ostrożnie.

— Ja mam ważniejszą pracę! — oburzył się Paweł.

Próbowałam rozmawiać z nim wiele razy. Prosiłam o pomoc przy dzieciach, przy sprzątaniu. Za każdym razem słyszałam to samo:

— Ty jesteś kobietą! Ty masz to we krwi!

Zaczęły się kłótnie. Coraz częściej płakałam po nocach. Czułam się niewidzialna i niepotrzebna. Moja własna matka powtarzała:

— Marta, nie przesadzaj. Tak było zawsze. Twój ojciec też nigdy nie pomagał w domu.

Ale ja już nie chciałam tak żyć.

Wszystko pękło tamtego wieczoru z rosołem. Po prostu nie miałam siły gotować kolejnego obiadu dla kogoś, kto mnie nie szanuje.

Paweł wyszedł trzaskając drzwiami. Następnego dnia wrócił późno i nawet nie spojrzał mi w oczy. Przez tydzień rozmawialiśmy tylko o dzieciach.

A potem przyszła teściowa.

— Słyszałam, że nie gotujesz Pawłowi obiadu! Co to za żona?!

— Może czasem on mógłby coś zrobić? — odparowałam pierwszy raz w życiu.

— Ty chyba zwariowałaś! — krzyknęła Halina i wybiegła z mieszkania.

Paweł milczał przez dwa dni. W końcu powiedział:

— Jeśli nie chcesz być żoną, to po co nam to wszystko?

I tak zaczęliśmy rozmowy o rozwodzie.

Dzieci płakały nocami. Zuzia zamknęła się w sobie i przestała rozmawiać ze mną przez kilka dni. Staś pytał: — Mamo, czy tata już nas nie kocha?

Serce mi pękało za każdym razem, gdy musiałam tłumaczyć im tę sytuację.

Moja matka była przerażona:

— Marta! Co ludzie powiedzą? Sama z dwójką dzieci? Przecież Paweł to dobry człowiek!

Ale ja już wiedziałam swoje. Nie chciałam być kolejną kobietą z pokolenia mojej mamy i babci — cichą służącą bez prawa do własnych marzeń.

Rozwód trwał pół roku. Paweł walczył o mieszkanie (które kupiliśmy razem), o dzieci (choć nigdy nie odbierał ich ze szkoły), o samochód (którym jeździłam głównie ja). Było dużo łez i jeszcze więcej upokorzeń na sali sądowej.

Najgorsze były rozmowy z rodziną Pawła:

— Zniszczyłaś mu życie! — krzyczała Halina podczas jednej z rozpraw.

— To przez ciebie dzieci będą miały rozbitą rodzinę!

A ja? Ja czułam ulgę. Po raz pierwszy od lat mogłam oddychać pełną piersią.

Po rozwodzie było ciężko. Musiałam nauczyć się wszystkiego od nowa: płacić rachunki sama, organizować czas dzieciom bez pomocy drugiego dorosłego, radzić sobie z samotnością wieczorami.

Ale powoli zaczęłam dostrzegać światło w tunelu. Zuzia zaczęła ze mną rozmawiać o wszystkim — nawet o tym, jak bardzo boi się zmian. Staś przytula mnie mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Czasem spotykam Pawła pod szkołą dzieci. Jest zmęczony i smutny. Słyszałam od znajomych, że zamawia jedzenie na wynos albo jada u mamy.

Czy żałuję? Nie. Dziś wiem jedno: nie chodziło o rosół ani o żadne obiady. Chodziło o szacunek i partnerstwo.

Często pytam siebie: ile kobiet jeszcze musi przejść przez piekło domowych oczekiwań, zanim powiedzą dość? Czy naprawdę warto poświęcać własne szczęście dla cudzych oczekiwań?

A wy? Jak długo można udawać przed sobą samym?