Poradzimy sobie! – Historia serca, które musiało nauczyć się kochać od nowa
Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – ja już wtedy nie miałem siły krzyczeć. To była pani pielęgniarka, która wbiegła do sali i zawołała: „Szybko! Przygotować salę operacyjną!” Leżałem na szpitalnym łóżku w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, mając czternaście lat i świadomość, że moje serce może przestać bić w każdej chwili. Byłem jednym z tych dzieciaków, które nie miały szczęścia – dom dziecka w Radomiu, potem szpitale, badania, czekanie na cud. Ale cuda się nie zdarzają takim jak ja. Tak myślałem.
Nazywam się Damian. Damian Nowak. Moja mama zginęła w wypadku samochodowym, kiedy miałem siedem lat. Ojca nigdy nie poznałem. Przez lata nauczyłem się nie przywiązywać do ludzi – wszyscy odchodzili. Ale tego dnia, kiedy pielęgniarka wbiegła do sali, coś się zmieniło. Usłyszałem szept lekarza: „Jest dawca. Chłopak z Warszawy. Rodzice się zgodzili.”
Nie wiedziałem wtedy, że w innej części szpitala rozgrywa się dramat. Państwo Zielińscy – Anna i Piotr – płakali nad ciałem swojego syna, Szymona. Szymon miał trzynaście lat, był ich jedynakiem. Wyszedł na rower i już nie wrócił. Potrącił go samochód. Lekarze walczyli o jego życie przez całą noc, ale rano powiedzieli to straszne słowo: „śmierć mózgowa”.
– Nie! Nie oddam jego serca! – krzyczała pani Anna, szlochając tak głośno, że słychać ją było na całym oddziale.
– Aniu… – Piotr objął ją drżącymi ramionami. – On już nie wróci. Ale może uratować inne dziecko…
– To nie jest sprawiedliwe! – wybuchła jeszcze raz.
Lekarz patrzył na nich z powagą i współczuciem.
– Proszę państwa… Czasu jest bardzo mało. Chłopiec, który czeka na przeszczep, może umrzeć dziś w nocy.
Nie wiem, jak podjęli tę decyzję. Może Piotr przekonał Annę słowami: „Niech chociaż jego serce dalej bije.” Może to była rozpacz, może nadzieja na sens w tym wszystkim. Wiem tylko, że kilka godzin później leżałem już na stole operacyjnym.
Obudziłem się po wszystkim z bólem w klatce piersiowej i poczuciem winy, którego nie rozumiałem.
– Damianie… – Lekarz uśmiechnął się do mnie łagodnie. – Operacja się udała. Masz nowe serce.
Nie zapytałem czyje. Nie chciałem wiedzieć. Bałem się tej odpowiedzialności.
Przez kolejne tygodnie dochodziłem do siebie powoli. W odwiedziny przychodziła pani Renata z domu dziecka – jedyna osoba, która naprawdę mnie znała.
– Jesteś dzielny – powiedziała pewnego dnia, głaszcząc mnie po głowie jak małego chłopca.
– Nie jestem dzielny – mruknąłem. – Po prostu żyję dalej.
Wtedy pierwszy raz usłyszałem o państwu Zielińskich.
– Chcieliby cię poznać – powiedziała Renata cicho. – To rodzice chłopca… tego, od którego dostałeś serce.
Zamarłem. Nie chciałem ich widzieć. Bałem się ich bólu, ich oczekiwań.
Ale oni przyszli. Najpierw Piotr – wysoki mężczyzna o zmęczonych oczach i dłoniach spracowanych jak u robotnika.
– Cześć, Damianie – powiedział cicho. – Przyniosłem ci książkę… Szymon bardzo lubił czytać.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Patrzyłem na niego i widziałem tylko smutek.
Potem przyszła Anna. Była blada i wychudzona, jej dłonie drżały, gdy podawała mi jabłko.
– Przepraszam… – wyszeptała nagle i wybiegła z sali.
Piotr został ze mną dłużej.
– Wiesz… Szymon był dobrym chłopakiem. Chciał zostać lekarzem albo strażakiem. Zawsze pomagał innym dzieciom na podwórku…
Słuchałem go w milczeniu. Nie umiałem powiedzieć nic więcej niż: „Dziękuję.”
Po kilku tygodniach lekarze uznali, że mogę wrócić do domu dziecka. Ale wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego.
Renata przyszła do mnie z szerokim uśmiechem:
– Damianie… Państwo Zielińscy chcą cię adoptować.
Zamarłem drugi raz tego roku.
– Po co? – spytałem ostrożnie.
– Bo stracili syna… A ty straciłeś rodzinę.
Nie chciałem być czyimś pocieszeniem. Ale nie miałem też dokąd wracać.
Zgodziłem się po długich rozmowach z psychologiem i Renatą. Przeprowadzka do Zielińskich była jak wejście do obcego świata: dom jednorodzinny na obrzeżach Warszawy, zapach świeżo pieczonego chleba i cisza tak gęsta, że aż bolała.
Pierwsze tygodnie były koszmarem dla nas wszystkich.
Anna patrzyła na mnie jak na ducha swojego syna. Często łapałem jej wzrok i widziałem w nim pytanie: „Dlaczego ty żyjesz?”
Pewnego wieczoru usłyszałem ich kłótnię przez cienką ścianę:
– Piotrze, ja nie dam rady! On nie jest Szymonem! Nigdy nim nie będzie!
– Aniu… On potrzebuje nas tak samo jak my jego!
– Ja chcę mojego syna!
Zacisnąłem pięści pod kołdrą i poczułem łzy napływające do oczu. Chciałem uciec. Chciałem wrócić do domu dziecka, gdzie przynajmniej nikt nie oczekiwał ode mnie cudów.
Ale Piotr był inny niż Anna. Codziennie rano robił mi kanapki do szkoły i zostawiał karteczkę: „Powodzenia!” Wieczorami próbował rozmawiać o piłce nożnej albo komputerach.
Anna unikała mnie przez wiele tygodni. Czasem zostawiała mi obiad podgrzany w mikrofali i zamykała się w pokoju Szymona.
W szkole było jeszcze gorzej. Koledzy szybko dowiedzieli się o mojej historii.
– To ten od przeszczepu! – szeptali za moimi plecami.
– Pewnie ma supermoce! – śmiał się jeden z chłopaków.
Nauczycielka biologii poprosiła mnie kiedyś na środek klasy:
– Damianie, może opowiesz nam o swojej operacji?
Zaczerwieniłem się ze wstydu i wybiegłem z klasy.
Wieczorem Piotr próbował mnie pocieszyć:
– Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją…
Ale ja miałem dość bycia „tym innym”.
Pewnego dnia Anna wróciła do domu wcześniej niż zwykle i zobaczyła mnie siedzącego przy komputerze Szymona.
– Co ty tu robisz?! – krzyknęła z rozpaczą w głosie.
– Przepraszam… Chciałem tylko zobaczyć zdjęcia…
Wybiegła z pokoju trzaskając drzwiami tak mocno, że obraz spadł ze ściany.
Tego wieczoru spakowałem plecak i napisałem kartkę: „Dziękuję za wszystko. Lepiej będzie wam beze mnie.”
Ale zanim zdążyłem wyjść z domu, Piotr złapał mnie za ramię:
– Damianie… Proszę cię… Nie zostawiaj nas. Ja też tęsknię za Szymonem każdego dnia. Ale ty jesteś tu teraz i potrzebujesz nas tak samo jak my ciebie.
Rozpłakałem się pierwszy raz od lat. Piotr przytulił mnie mocno i powiedział:
– Poradzimy sobie razem…
Od tamtej pory zaczęło być trochę łatwiej. Anna powoli otwierała się na mnie – najpierw przez drobiazgi: kubek herbaty postawiony obok mojego zeszytu, potem wspólne zakupy czy rozmowy o szkole.
Najtrudniejszy moment przyszedł w rocznicę śmierci Szymona. Anna zapaliła świeczkę pod jego zdjęciem i poprosiła mnie:
– Damianie… Chciałbyś pójść ze mną na cmentarz?
Bałem się tej wizyty bardziej niż operacji serca. Ale poszedłem.
Stanęliśmy razem nad grobem Szymona wśród setek zniczy i kwiatów.
Anna ścisnęła moją dłoń i wyszeptała:
– Dziękuję ci… Za to, że jesteś.
Od tamtej pory zaczęliśmy budować coś nowego – rodzinę opartą na bólu i nadziei jednocześnie.
Dziś mam siedemnaście lat i wiem jedno: miłość nie rodzi się od razu. Trzeba ją wywalczyć łzami, rozmową i odwagą, by wyciągnąć rękę do tych, którzy cierpią tak samo jak my.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy jestem tu dzięki cudowi czy dzięki czyjejś tragedii? Czy można naprawdę pokochać kogoś nowego po takiej stracie? Może wy znacie odpowiedź…