Pomóżcie! Mój narzeczony odmawia ślubu, a jego matka go wspiera – tylko ojciec staje po mojej stronie. Moje życie wywróciło się do góry nogami, odkąd zaszłam w ciążę z Vincentem.
– Nie rozumiesz, Marto! – Vincent podniósł głos, a jego palce nerwowo bębniły o blat kuchennego stołu. – Ślub niczego nie zmieni. Kocham cię, ale nie chcę robić tego tylko dlatego, że jesteś w ciąży.
Siedziałam naprzeciwko niego, z dłońmi splecionymi na zaokrąglającym się brzuchu. W mojej głowie huczało. Przez okno wpadało blade światło listopadowego popołudnia, a w powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż krzyk.
– Ale ja tego potrzebuję – wyszeptałam. – Potrzebuję poczucia bezpieczeństwa. Chcę, żeby nasze dziecko miało rodzinę…
Vincent odwrócił wzrok. Wiedziałam, że boi się zobowiązań, ale nigdy nie sądziłam, że aż tak. Kiedy dwa miesiące temu zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, byłam przerażona, ale i szczęśliwa. Wierzyłam, że to nas zbliży. Tymczasem wszystko się rozsypało.
Najgorsze przyszło kilka dni później, kiedy pojechaliśmy do jego rodziców do Piaseczna. Jego matka, pani Barbara, zawsze była chłodna wobec mnie, ale tego dnia jej słowa przebiły mnie na wskroś.
– Marta, ślub to nie jest rozwiązanie na wszystko – powiedziała z uśmiechem pełnym politowania. – Vincent jest dorosły i sam zdecyduje, co dla niego dobre.
Czułam się jak intruz. Jakby moja obecność była problemem do rozwiązania, a nie częścią ich rodziny. Tylko pan Andrzej, ojciec Vincenta, spojrzał na mnie z troską.
– Basiu, nie przesadzaj – odezwał się cicho. – Dziewczyna jest w ciąży. Może warto pomyśleć o tym dziecku?
Barbara wzruszyła ramionami i wyszła z kuchni. Vincent milczał. Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna.
W domu coraz częściej płakałam po nocach. Moja mama powtarzała przez telefon: „Nie naciskaj go za bardzo, Martuś. Może potrzebuje czasu”. Ale ja nie miałam czasu. Każdy dzień przybliżał mnie do porodu i do decyzji, której nie chciałam podejmować sama.
Vincent zamykał się w sobie. Pracował dłużej, wracał późno. Unikał rozmów o przyszłości. Pewnego wieczoru usiadłam obok niego na kanapie i powiedziałam:
– Boisz się mnie czy odpowiedzialności?
Spojrzał na mnie z bólem w oczach.
– Boję się… że wszystko zepsuję. Że będziesz nieszczęśliwa ze mną.
Chciałam go przytulić, ale odsunął się.
Wkrótce potem pan Andrzej zadzwonił do mnie niespodziewanie.
– Marta, musimy porozmawiać – powiedział stanowczo. – Przyjedźcie jutro na obiad.
Nie chciałam jechać, ale wiedziałam, że muszę spróbować jeszcze raz. W niedzielę usiedliśmy wszyscy przy stole. Barbara była chłodna jak zwykle, Vincent spięty i milczący.
Pan Andrzej spojrzał na nas surowo.
– Słuchajcie mnie teraz uważnie – zaczął. – Ja też nie byłem gotowy na ślub z Basią. Ale kiedy dowiedzieliśmy się o niej…
Barbara rzuciła mu ostre spojrzenie.
– Andrzej!
– …kiedy dowiedzieliśmy się o ciąży – kontynuował niewzruszony – wiedziałem jedno: trzeba być odpowiedzialnym za swoje decyzje. Nie chodzi o papier czy tradycję. Chodzi o szacunek do drugiego człowieka i do dziecka.
Vincent spuścił głowę.
– Synu – mówił dalej pan Andrzej – jeśli kochasz Martę i chcesz być ojcem swojego dziecka, musisz to pokazać czynami, nie słowami.
Barbara westchnęła teatralnie.
– To nie PRL! Dzieci rodzą się bez ślubu i świat się nie kończy!
– Ale Marta tego potrzebuje – odpowiedział jej mąż spokojnie. – I to jest ważne.
Wtedy Vincent wybuchł:
– A co ze mną? Nikt nie pyta, czego ja chcę! Zawsze muszę robić to, czego oczekują inni!
Zapanowała cisza. Poczułam łzy pod powiekami.
– Vincent… – zaczęłam cicho – ja nie chcę cię zmuszać. Ale nie potrafię żyć w zawieszeniu. Jeśli nie chcesz być ze mną naprawdę… powiedz mi to teraz.
Wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami.
Barbara spojrzała na mnie z satysfakcją.
– Widzisz? Zawsze byłaś problemem.
Pan Andrzej położył mi dłoń na ramieniu.
– Nie słuchaj jej – szepnął. – Jesteś silna. Zasługujesz na szczęście.
Tego wieczoru wróciłam do mieszkania sama. Vincent nie pojawił się przez dwa dni. Myślałam już o wyprowadzce do mamy do Lublina. Spakowałam część rzeczy dziecka do torby i usiadłam na łóżku z listą imion w ręku.
Wtedy zadzwonił domofon. Otworzyłam drzwi – stał tam Vincent, blady i roztrzęsiony.
– Przepraszam – powiedział tylko i ukląkł przede mną. – Boję się jak cholera… Ale chcę spróbować. Dla ciebie i dla naszego dziecka.
Objęłam go mocno i płakałam długo w jego ramionach.
Dziś jesteśmy już po ślubie cywilnym. Nie było wielkiej uroczystości ani białej sukni – tylko my dwoje i nasi rodzice w urzędzie w Piasecznie. Barbara nie rozmawia ze mną do dziś, ale pan Andrzej przynosi wnuczce prezenty i pomaga nam jak może.
Czasem patrzę na Vincenta i zastanawiam się: czy miłość to wystarczający fundament na rodzinę? Czy można nauczyć się odpowiedzialności? Czy wy też mieliście podobne rozterki? Co byście zrobili na moim miejscu?