Oddałam wszystko dla moich dzieci, a dziś boję się zadzwonić do własnej córki

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Przez chwilę miałam nadzieję, że to może Zuzanna albo Marta – moje córki. Ale nie, to tylko listonosz z rachunkiem za prąd. Drżącymi rękami podpisałam odbiór, a potem długo patrzyłam na kopertę, jakby miała mi odpowiedzieć na pytanie, które od miesięcy nie daje mi spokoju: jak to się stało, że zostałam sama?

Mam na imię Elżbieta. Kiedyś byłam dumna z tego imienia – w końcu nosiła je moja babcia, kobieta silna i dobra. Dziś czuję się jak cień tamtej kobiety. Moje życie to historia poświęcenia, które nie przyniosło mi nic poza pustką.

Wszystko zaczęło się w małym miasteczku pod Łodzią. Wyszłam za mąż za Andrzeja, człowieka prostego, ale uczciwego. Nie mieliśmy wiele – on pracował w PKP jako maszynista, ja w szkole jako woźna. Marzyliśmy o dzieciach i lepszym życiu. Gdy urodziła się Zuzanna, a potem Marta, świat nabrał kolorów. Każdy grosz odkładaliśmy na ich przyszłość. Andrzej potrafił wrócić z pracy zmarznięty do szpiku kości, ale zawsze przynosił dziewczynkom drożdżówkę albo czekoladkę. Ja szyłam im sukienki ze starych zasłon, żeby nie odstawały od koleżanek.

Pamiętam, jak Zuzanna płakała, bo nie mogła pojechać na zieloną szkołę – nie było nas stać. Wtedy sprzedałam obrączkę po mamie i kupiłam jej wyjazd. Andrzej był zły, ale widząc radość córki, tylko westchnął:
– Elka, co my zrobimy na starość?
– Jakoś będzie – odpowiedziałam. – Najważniejsze, żeby dzieci miały lepiej niż my.

I tak żyliśmy – od pierwszego do pierwszego. Gdy dziewczynki poszły do liceum w Łodzi, wynajęliśmy im pokój u starej pani. Każdy weekend jeździłam z wałówką: pierogi, kotlety, kompot w słoiku. Marta była chorowita – ile nocy spędziłam przy jej łóżku! Andrzej dorabiał na bocznicy kolejowej, ja sprzątałam klatki schodowe po godzinach.

Czasem sąsiadki pytały:
– Elka, kiedy ostatnio byłaś u fryzjera?
– A po co mi fryzjer? – śmiałam się. – Ważne, żeby dziewczyny były zadbane.

Nie miałam nowych butów przez dziesięć lat. Andrzej chodził w tej samej kurtce od ślubu. Ale nasze córki miały wszystko: korepetycje, kursy językowe, nawet laptopa na studia kupiliśmy na raty.

Gdy Zuzanna skończyła prawo i dostała pracę w kancelarii w Warszawie, byłam dumna jak paw. Marta została pielęgniarką w szpitalu wojewódzkim. Myślałam: teraz odpoczniemy. Może pojedziemy nad morze? Może kupimy nową lodówkę?

Ale wtedy Andrzej zachorował. Najpierw cukrzyca, potem serce. Szpitale, leki, rehabilitacja – wszystko kosztowało. Dziewczyny pomagały jak mogły: Zuzanna przysyłała pieniądze na leki, Marta przyjeżdżała na weekendy i robiła zakupy. Ale czułam już wtedy dystans…

Po śmierci Andrzeja świat się zawalił. Przez miesiąc nie wychodziłam z domu. Zuzanna zadzwoniła dwa razy:
– Mamo, musisz być silna.
Marta przyjechała na pogrzeb i zaraz wróciła do pracy.

Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu pełnym wspomnień i rachunków. Emerytura ledwo starczała na czynsz i jedzenie. Zaczęłam dorabiać sprzątaniem u sąsiadów. Czekałam na telefon od córek jak na zbawienie.

Pewnego dnia zadzwoniła Zuzanna:
– Mamo, mam awans! Przeprowadzam się do nowego mieszkania.
– To cudownie! – ucieszyłam się szczerze.
– Ale będę bardzo zajęta… Nie wiem, kiedy przyjadę.

Marta napisała SMS-a:
„Mamo, mam dyżur w święta. Nie dam rady przyjechać.”

W Wigilię siedziałam sama przy stole z jednym talerzem i opłatkiem w ręku. Za oknem śnieg przykrył świat białym milczeniem. Próbowałam zadzwonić do Zuzanny – nie odebrała. Marta odpisała po północy: „Wesołych Świąt”.

Z czasem coraz rzadziej słyszałam ich głosy. Gdy poprosiłam Zuzannę o pomoc w opłaceniu rachunku za gaz, usłyszałam:
– Mamo, ja też mam kredyt! Nie możesz trochę oszczędzać?
Marta powiedziała:
– Mamo, musisz nauczyć się radzić sobie sama.

Zaczęłam czuć się jak ciężar. Przestałam prosić o cokolwiek. Przestałam dzwonić – bałam się usłyszeć w głosie córek zniecierpliwienie albo litość.

Pewnego dnia spotkałam sąsiadkę Wandę na klatce:
– Elka, czemu tak schudłaś?
– Starość nie radość – zażartowałam.
Ale Wanda spojrzała na mnie przenikliwie:
– Dzieci cię odwiedzają?
Zacisnęłam usta i pokręciłam głową.

Wanda zaprosiła mnie na herbatę. Siedziałyśmy razem przy kuchennym stole i płakałyśmy nad naszym losem – ona też miała syna za granicą, który dzwonił raz w miesiącu.

Któregoś dnia Marta niespodziewanie przyszła z wnuczką Hanią.
– Mamo, muszę cię o coś poprosić…
Serce mi zabiło mocniej – może chce pogadać? Może zatęskniła?
– Czy mogłabyś przez tydzień popilnować Hani? Mam szkolenie w Krakowie.
Zgodziłam się bez wahania.
Przez tydzień dom znów tętnił życiem: bajki w telewizji, kakao rano, spacery po parku…
Ale gdy Marta wróciła i zabrała Hanię, znów zostałam sama.

Po kilku tygodniach zadzwoniła Zuzanna:
– Mamo… czy mogłabyś pożyczyć mi dwa tysiące? Muszę zapłacić za naprawę samochodu.
Zatkało mnie.
– Zuza… ja nie mam takich pieniędzy…
– No trudno…
I tyle ją słyszałam przez kolejne miesiące.

Czasem myślę: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo je rozpieszczałam? Czy powinnam była myśleć więcej o sobie? Ale jak można nie dawać wszystkiego własnym dzieciom?

Ostatnio dowiedziałam się od Wandy, że jej syn zabrał ją do siebie do Niemiec.
– Elka, może powinnaś pogadać z dziewczynami? Powiedzieć im wszystko prosto z mostu?
Ale ja nie umiem… Boję się ich reakcji bardziej niż samotności.

Czasem siadam wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę o Andrzeju – czy byłby ze mnie dumny? Czy wybaczyłby mi te wszystkie kompromisy? Czy nasze córki kiedyś zrozumieją?

Dziś boję się zadzwonić do własnej córki. Boję się usłyszeć obojętność tam, gdzie kiedyś była miłość.

Czy naprawdę matka zasługuje na taki los? Czy poświęcenie dla dzieci musi kończyć się samotnością? A może to ja powinnam nauczyć się żyć tylko dla siebie?