Nie chciałem być jak mój ojciec, a zostałem sam – historia Bartka z Pruszkowa

– On już nie wróci – powiedziała moja żona, Zuzanna, chłodnym głosem przez telefon. – Przyjedź i porozmawiaj z lekarzem. Ja już nie mam siły.

Zamarłem na środku parkingu pod magazynem w Pruszkowie. Wokół mnie rozładowywano palety, ktoś krzyczał na wózek widłowy, a ja czułem, jakby świat nagle ucichł. Mój syn, Staś, miał wtedy zaledwie osiem miesięcy. Urodził się za wcześnie i od początku walczyliśmy o każdy jego oddech. Ale to ja walczyłem – Zuzanna coraz częściej znikała w pracy albo u matki, zostawiając mnie samego z decyzjami i lękiem.

– Zuzka, co ty mówisz? Przecież lekarze mówili, że jest szansa! – krzyknąłem do słuchawki, czując jak ściska mnie w gardle.

– Szansa? Bartek, on nawet nie patrzy na ludzi. Nie trzyma główki. Lekarze mówią o hospicjum domowym. Ja nie dam rady. Ty chcesz się bawić w bohatera? To przyjedź i sam pogadaj z tymi wszystkimi mądralami.

Rzuciłem telefon do kieszeni i pobiegłem do szefa. – Panie Janku, muszę jechać do Warszawy. Syn w szpitalu…

Szef tylko wzruszył ramionami. – Rób co musisz, Bartek. Ale pamiętaj, robota nie poczeka.

Wsiadłem do starego opla i jechałem jak we śnie. W głowie miałem tylko jedno: nie mogę być jak mój ojciec. On zostawił mnie i mamę, kiedy miałem pięć lat. Przysłał raz kartkę na święta z Londynu i tyle go widziałem.

W szpitalu czekała na mnie teściowa, pani Halina. – Zuzia pojechała do domu się przespać – powiedziała bez emocji. – Staś jest na oddziale intensywnej terapii. Lekarz czeka.

Lekarz był młody, wyglądał na zmęczonego. – Panie Bartoszu, sytuacja jest bardzo trudna. Syn wymaga stałej opieki, rehabilitacji, leków…

– Ale on będzie żył? – przerwałem mu rozpaczliwie.

– Tak, ale…

Nie słuchałem już dalej. Wyszedłem na korytarz i usiadłem na zimnej ławce. Po chwili przysiadła się do mnie pielęgniarka.

– Ma pan rodzinę?

– Chyba już nie – odpowiedziałem gorzko.

Wróciłem do domu późno w nocy. Zuzanna siedziała przy stole z kieliszkiem wina.

– Ja nie dam rady, Bartek – powiedziała cicho. – Nie tak miało wyglądać nasze życie. Chciałam mieć dziecko, ale zdrowe…

Patrzyłem na nią i czułem tylko pustkę.

– To jest nasz syn! – wybuchłem. – Nie zostawię go!

– A ja nie zostanę tu dłużej! – krzyknęła i wybiegła z mieszkania.

Następnego dnia dostałem SMS-a: „Złożyłam pozew o rozwód. Staś zostaje z tobą”.

Przez kilka tygodni żyłem jak automat. Praca – szpital – dom – apteka – rehabilitacja. Teściowa przestała się odzywać. Moja matka mieszkała w Gdańsku i miała nową rodzinę; dzwoniła raz na dwa tygodnie z pytaniem „Jak Staś?”.

Najgorsze były noce. Staś płakał godzinami; czasem miał ataki duszności i bałem się, że przestanie oddychać. Spałem na podłodze przy jego łóżeczku, trzymając go za rączkę.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z parteru, pani Teresa.

– Bartek, widzę cię codziennie z tym wózkiem… Może chcesz, żebym czasem posiedziała ze Stasiem? Mam doświadczenie, wychowałam trójkę wnuków.

Nie chciałem przyjąć pomocy, ale byłem już tak zmęczony, że się zgodziłem.

To dzięki niej mogłem wrócić do pracy choć na pół etatu. Ale pieniędzy ciągle brakowało – leki dla Stasia kosztowały majątek.

Któregoś dnia dostałem list polecony z sądu: Zuzanna domaga się alimentów… ode mnie! Bo „nie może pracować przez stres związany z chorobą dziecka”.

Wściekłość ścisnęła mi żołądek. Zadzwoniłem do niej:

– Ty chyba żartujesz! To ja siedzę ze Stasiem dzień i noc!

– A kto mi odda zmarnowane lata? – odpowiedziała lodowato.

Nie miałem już siły walczyć.

Staś miał coraz więcej problemów zdrowotnych. Lekarze sugerowali wyjazd do sanatorium pod Łodzią. Musiałem rzucić pracę i pojechać z nim na trzy miesiące.

W sanatorium poznałem innych rodziców dzieci „specjalnych”. Tam pierwszy raz poczułem się rozumiany. Wieczorami siedzieliśmy w kuchni i rozmawialiśmy o wszystkim: o strachu przed przyszłością, o samotności, o tym, jak bardzo boli obojętność bliskich.

Najbliżej zaprzyjaźniłem się z Magdą – jej córka miała porażenie mózgowe. Magda była po rozwodzie; jej mąż uciekł zaraz po diagnozie córki.

– Wiesz co jest najgorsze? – zapytała któregoś wieczoru. – Że ludzie patrzą na nas jak na trędowatych. Jakbyśmy byli winni temu wszystkiemu.

Przytuliłem ją wtedy pierwszy raz od lat ktoś mnie objął bez litości czy współczucia.

Po powrocie do Pruszkowa Magda zaczęła wpadać do nas coraz częściej ze swoją córką Olą. Staś śmiał się do niej jak nigdy dotąd.

Któregoś dnia przyszła moja matka z Gdańska.

– Bartek… może oddasz Stasia do ośrodka? Tam będzie miał lepszą opiekę… Ty jesteś młody, możesz jeszcze ułożyć sobie życie…

Poczułem się zdradzony po raz kolejny.

– Mamo, ty też chcesz mnie zostawić? Jak tata?

Zamilkła i wyszła bez słowa.

Zacząłem szukać pracy zdalnej; pisałem teksty do internetu nocami, byle tylko mieć na leki dla Stasia. Magda pomagała mi przy opiece nad synem; czasem zostawała na noc, kiedy miałem gorączkę albo byłem wykończony.

Zuzanna pojawiła się nagle po dwóch latach nieobecności. Przyszła w nowym płaszczu, pachnąca drogimi perfumami.

– Chcę zobaczyć Stasia – powiedziała bez emocji.

Staś patrzył na nią obojętnie; nie poznał jej.

– On mnie nie pamięta…

– Bo nigdy cię przy nim nie było – odpowiedziałem cicho.

Zuzanna rozpłakała się i wybiegła z mieszkania.

Wieczorem zadzwonił jej brat:

– Bartek, ona jest w szpitalu psychiatrycznym. Próbowała coś sobie zrobić…

Nie spałem całą noc. Czułem tylko pustkę i żal: czy naprawdę wszyscy wokół mnie muszą cierpieć?

Minęły kolejne miesiące. Staś zaczął robić postępy dzięki rehabilitacji; pierwszy raz samodzielnie usiadł na łóżku. Magda była przy nas coraz częściej; jej córka traktowała Stasia jak brata.

Pewnego dnia Magda zapytała:

– Bartek… boisz się jeszcze przyszłości?

Spojrzałem na nią długo i odpowiedziałem:

– Tak… ale mniej niż kiedyś. Bo wiem już, że nawet jeśli wszystko się wali, zawsze można znaleźć kogoś, kto poda ci rękę.

Czasem myślę: czy naprawdę musiałem przejść przez tyle bólu i samotności, żeby nauczyć się ufać ludziom? Czy każdy zasługuje na drugą szansę? Co wy o tym sądzicie?