Moje zasady – historia o tym, jak nauczyłam się stawiać granice

Drzwi trzasnęły z hukiem, a echo tego dźwięku jeszcze długo odbijało się w mojej głowie. Stałam w korytarzu mojego mieszkania na warszawskiej Pradze, ściskając w dłoni kluczyki do auta i próbując powstrzymać łzy. – To koniec, Michał! – krzyknęłam przez zamknięte drzwi, choć wiedziałam, że już mnie nie słyszy. W tej chwili czułam się jak rozbity talerz – niby wciąż cała, ale każda część mnie była osobno.

Nie tak wyobrażałam sobie dorosłość. Gdy miałam siedem lat, mama powtarzała mi: „Zosia, pamiętaj – nikt nie zadba o ciebie lepiej niż ty sama”. Ojca nie znałam. Odszedł, zanim nauczyłam się czytać. Mama była twarda jak stal – nie przytulała, nie głaskała po głowie, ale uczyła życia. W małym domu pod Radomiem musiałam umieć wszystko: od rozpalania w piecu po naprawę roweru. Zazdrościłam koleżankom z klasy, że ich mamy pieką ciasta i kupują nowe ubrania na każdą okazję. U nas liczył się każdy grosz.

Szkoła była moją ucieczką. Uczyłam się na piątki, marząc o aktorstwie i scenie. Mama patrzyła na mnie z politowaniem: – Zawód? Taki, który daje chleb. Aktorka? Z głodu umrzesz. Złość ściskała mi gardło, ale nie miałam odwagi się sprzeciwić. Po maturze wyjechałam do Warszawy – nie na aktorstwo, tylko na administrację zaoczną. Pracowałam w sklepie spożywczym na Grochowie, wynajmowałam pokój z dwiema dziewczynami i liczyłam każdy grosz.

Pierwszy samochód kupiłam za własne pieniądze – stary Fiat Punto, czerwony jak moje marzenia. Byłam z niego dumna jak z medalu olimpijskiego. Gdy przyjechałam nim do domu, mama tylko wzruszyła ramionami: – Przynajmniej nie będziesz musiała łapać stopa do miasta.

Wszystko zmieniło się, gdy poznałam Michała. Przystojny, pewny siebie, starszy ode mnie o pięć lat. Pracował jako przedstawiciel handlowy i wydawało mi się, że świat leży u jego stóp. Zakochałam się bez pamięci. Po trzech miesiącach zamieszkaliśmy razem w wynajętej kawalerce na Bródnie.

– Zosiu, sprzedaj tego grata – przekonywał mnie Michał pewnego wieczoru, gdy wróciliśmy z zakupów. – Kupimy coś lepszego, na kredyt. Ja ci pomogę spłacać raty.

Chciałam mu wierzyć. Sprzedałam Fiata i razem wybraliśmy nową Skodę Fabia. Kredyt był na mnie – bo Michał miał kiepską historię w BIK-u. Na początku faktycznie dorzucał się do raty. Potem coraz rzadziej.

– Kochanie, wiesz jak jest… premii nie dali…

Nie chciałam robić awantur. Pracowałam coraz więcej – rano w biurze rachunkowym, wieczorami korepetycje z matematyki dla dzieci sąsiadów. Michał coraz częściej znikał na „delegacje”.

Pewnego dnia sąsiadka z klatki zaczepiła mnie przy windzie:
– Pani Zosiu… ja nie chcę się wtrącać… ale widziałam pani chłopaka z jakąś dziewczyną…

Zamarłam.
– Może to kuzynka? – rzuciłam z wymuszonym uśmiechem.
– Oni się całowali…

Wróciłam do mieszkania i długo płakałam w poduszkę. Kiedy Michał wrócił nad ranem, czekałam na niego w kuchni.
– Gdzie byłeś? – zapytałam cicho.
– Pracowałem! – burknął.
– Kłamiesz! – krzyknęłam i rzuciłam mu kluczyki od auta pod nogi. – Wynoś się!

To była najtrudniejsza noc w moim życiu. Rano zadzwoniłam do mamy.
– Mówiłam ci! – usłyszałam tylko przez telefon. – W dużym mieście same pokusy i oszuści.

Zostałam sama z kredytem i pustką po kimś, kto miał być moją przyszłością. Pracowałam jak szalona – sprzątałam biura po godzinach, udzielałam korepetycji nawet w weekendy. Czasem wracałam do domu tak zmęczona, że zasypiałam w ubraniu.

Minęły dwa lata. Spłaciłam samochód i uzbierałam na wkład własny do mieszkania. Mama przyjechała do mnie z Radomia z reklamówką pełną słoików i kopertą:
– Na wesele odkładałam… ale ty chyba prędzej kupisz mieszkanie niż wyjdziesz za mąż.

Obie się rozpłakałyśmy.

Kupiłam kawalerkę na Targówku. Była malutka i ciemna, ale moja własna. Po raz pierwszy poczułam się bezpieczna.

Z czasem nauczyłam się żyć sama ze sobą. Nie ufałam już mężczyznom tak łatwo jak kiedyś. Każdy nowy znajomy musiał przejść przez sito moich zasad: żadnych wspólnych kredytów, żadnych kluczy do mieszkania po miesiącu znajomości, żadnych obietnic bez pokrycia.

Czasem czułam się samotna do bólu. Gdy wracałam wieczorem do pustego mieszkania, marzyłam o kimś, kto zapyta: „Jak minął ci dzień?”. Ale bałam się otworzyć serce.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Magda – dawna przyjaciółka ze szkoły podstawowej:
– Zosia! Słuchaj… mogę u ciebie przenocować kilka dni? Uciekam od męża…

Przyjechała wieczorem z walizką i zapuchniętymi oczami.
– Co się stało? – zapytałam ostrożnie.
– Zdradził mnie… z koleżanką z pracy…

Siedziałyśmy do późna przy herbacie i opowiadałyśmy sobie swoje historie o złamanych sercach i niespełnionych marzeniach.
– Wiesz co? – powiedziała Magda nagle. – Może my po prostu za dużo wymagamy od facetów?
– Nie! – odpowiedziałam stanowczo. – My po prostu nauczyłyśmy się stawiać granice.

Magda została u mnie kilka tygodni. Razem szukałyśmy jej pracy i nowego mieszkania. Wspierałyśmy się nawzajem jak siostry.

Mama dzwoniła coraz częściej:
– Zosiu… może byś kogoś poznała? Lata lecą…
– Mamo… ja już nie wierzę w bajki.
– Ale przecież zasługujesz na szczęście!

Czasem myślę o tym, czy rzeczywiście jestem szczęśliwa. Mam mieszkanie, samochód, pracę i kilka bliskich osób wokół siebie. Ale czy to wystarczy? Czy samotność to cena za niezależność?

Ostatnio spotkałam przypadkiem Michała na stacji benzynowej. Był z nową dziewczyną i dzieckiem na rękach. Uśmiechnął się do mnie niepewnie:
– Cześć, Zosia…
– Cześć – odpowiedziałam spokojnie.

Nie poczułam już żalu ani gniewu. Tylko ulgę.

Wieczorem siedziałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta.
Czy naprawdę trzeba mieć kogoś obok siebie, żeby być szczęśliwym? A może najważniejsze to mieć odwagę żyć według własnych zasad?

Co o tym myślicie? Czy samotność to wybór czy konieczność? Czy warto stawiać granice nawet kosztem bliskości?