Moja teściowa żąda, żebym przygotowała świąteczny obiad – ale w tym roku powiedziałam dość. Moja historia o rodzinnych konfliktach i walce o siebie

– Marzena, przecież wiesz, że nikt nie robi pierogów tak jak ty – usłyszałam głos teściowej już od progu, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć płaszcz. Stała w kuchni, z rękami opartymi na biodrach, a jej spojrzenie nie znosiło sprzeciwu.

Wiedziałam, co to oznacza. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a ja – choć pracuję na pełen etat jako nauczycielka w podstawówce i mam dwójkę dzieci – znów miałam być odpowiedzialna za cały świąteczny obiad. W zeszłym roku skończyło się to łzami, poparzonymi dłońmi i awanturą przy stole. Ale wtedy jeszcze nie miałam odwagi powiedzieć „nie”.

Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę. Siedziałam na podłodze w łazience, ukrywając się przed gośćmi, z oczami pełnymi łez. Mój mąż, Tomek, próbował mnie pocieszyć, ale sam był rozdarty między mną a swoją matką. „Marzena, ona po prostu chce, żeby wszystko było jak dawniej. Wiesz, jak bardzo zależy jej na tradycji” – tłumaczył cicho. Ale czyja tradycja? Bo na pewno nie moja.

W tym roku postanowiłam, że będzie inaczej. Już od listopada czułam narastające napięcie. Teściowa dzwoniła co drugi dzień: „A pamiętasz, żeby zamówić karpia? I nie zapomnij o makowcu – twój był taki puszysty!” Za każdym razem czułam, jak zaciska mi się gardło. W pracy ledwo dawałam radę – dzieciaki były coraz bardziej rozbrykane przed świętami, a ja wieczorami padałam ze zmęczenia.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z Tomkiem przy kuchennym stole. Dzieci już spały. „Nie dam rady tego zrobić sama” – powiedziałam cicho. „Wiem” – odpowiedział i ujął moją dłoń. „Ale mama się obrazi”.

I wtedy coś we mnie pękło. „A ja? Czy ktoś się przejmuje mną?”

Nadszedł dzień rozmowy. Pojechałam do teściowej z duszą na ramieniu. Siedziała przy stole i obierała ziemniaki na obiad. „Marzenko, musimy ustalić menu na Wigilię” – zaczęła od razu.

– Pani Zosiu – przerwałam jej drżącym głosem – w tym roku nie będę gotować całego obiadu sama.

Spojrzała na mnie zaskoczona. „Ale jak to? Przecież zawsze to robiłaś!”

– Właśnie dlatego… zawsze to robiłam. Ale ja też chcę mieć święta. Chcę spędzić czas z dziećmi, odpocząć, poczuć magię tych dni… Nie mogę wszystkiego robić sama.

Zapadła cisza. Słyszałam tylko tykanie zegara i swoje własne serce bijące jak oszalałe.

– To kto to wszystko przygotuje? – zapytała po chwili z wyrzutem.

– Podzielmy się obowiązkami – zaproponowałam. – Każdy może coś przynieść: ja zrobię barszcz i uszka, Tomek upiecze sernik, Basia (moja szwagierka) może zrobić sałatkę jarzynową…

Teściowa patrzyła na mnie długo, jakby próbowała zrozumieć, czy mówię poważnie.

– To nie będą już takie same święta – powiedziała w końcu cicho.

– Może będą inne… ale może będą lepsze? – odpowiedziałam.

Przez kolejne dni atmosfera była napięta. Tomek próbował łagodzić sytuację: „Mama musi się przyzwyczaić”. Dzieci pytały: „Mamo, dlaczego babcia jest smutna?” A ja walczyłam ze sobą – czy dobrze zrobiłam?

Nadszedł dzień Wigilii. Każdy przyniósł coś swojego. Było trochę zamieszania, trochę śmiechu i trochę łez (teściowa uroniła kilka łez nad pierogami Basi). Ale po raz pierwszy od lat usiadłam przy stole bez bólu pleców i zmęczenia tak wielkiego, że nie miałam siły nawet spróbować własnych potraw.

Po kolacji Tomek podszedł do mnie i objął mnie mocno. „Dziękuję” – szepnął. Dzieci biegały wokół choinki, a ja poczułam ulgę i dumę.

Teściowa długo milczała tego wieczoru. Ale kiedy wychodziliśmy, powiedziała cicho: „Może rzeczywiście… tak jest lepiej”.

Dziś wiem jedno: czasem trzeba postawić granicę, nawet jeśli oznacza to konflikt i łzy. Bo jeśli nie zadbamy o siebie, nikt tego za nas nie zrobi.

Czy naprawdę musimy poświęcać własne szczęście dla cudzych oczekiwań? A może właśnie w święta warto nauczyć się mówić „dość”? Co wy o tym myślicie?