Moja synowa chce odebrać mi dom – czy naprawdę zasługuję na samotność?
– Mamo, czy naprawdę nie możesz się zgodzić? – głos Pawła drżał, a ja czułam, jak serce ściska mi się w piersi. Stał w moim małym salonie, obok niego stała Ania, moja synowa, z założonymi rękami i wzrokiem wbitym w podłogę.
Wiedziałam, że ta rozmowa kiedyś nastąpi. Od miesięcy czułam narastające napięcie. Wszystko zaczęło się niewinnie – Ania i Paweł spodziewali się drugiego dziecka i ich dwupokojowe mieszkanie na Pradze zaczęło być dla nich za ciasne. Ja mieszkałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na Ochocie, które z mężem kupiliśmy jeszcze w latach 80-tych. Po jego śmierci to miejsce stało się moją ostoją, jedynym miejscem, gdzie czułam się bezpieczna.
– Aniu, ja… – zaczęłam niepewnie.
– My tylko prosimy o zamianę – przerwała mi synowa. – Przecież pani i tak jest sama. Nam byłoby łatwiej z dziećmi tutaj.
Poczułam, jak narasta we mnie bunt. Czy naprawdę jestem już tylko przeszkodą? Czy moje potrzeby nic nie znaczą? Przez chwilę chciałam krzyknąć, ale połknęłam słowa.
– To nie takie proste – powiedziałam cicho. – To jest mój dom.
Ania przewróciła oczami i wyszła do kuchni. Paweł został. Patrzył na mnie z wyrzutem, jakby nagle zapomniał wszystkie lata, kiedy byłam dla niego wszystkim: matką, przyjaciółką, powierniczką.
– Mamo, Ania ma rację. Ty masz tu za dużo miejsca. My się dusimy w tamtym mieszkaniu.
– Paweł… Ja tu żyję od czterdziestu lat. Każdy kąt przypomina mi tatę…
– Ale tata już nie wróci! – wybuchł. – A my mamy przyszłość przed sobą!
Po tych słowach poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Paweł wyszedł trzaskając drzwiami. Zostałam sama w ciszy, która nagle wydała mi się przerażająca.
Przez kolejne tygodnie atmosfera tylko gęstniała. Ania przestała odbierać moje telefony, a Paweł wpadał tylko na chwilę, zawsze spięty i nieobecny. Wnuczka Zosia przestała mnie odwiedzać – podobno była „zajęta”.
W pracy koleżanki pytały: – Co u twoich dzieci? – Uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: – Dobrze, wszystko dobrze.
Ale wieczorami płakałam do poduszki. Czułam się zdradzona i opuszczona przez własną rodzinę. Zaczęłam analizować każdą rozmowę z Anią: czy byłam dla niej zbyt oschła? Może powinnam była częściej zapraszać ich na obiad? Może rzeczywiście jestem egoistką?
W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam do nich z ciastem drożdżowym, które Paweł zawsze uwielbiał jako dziecko. Zosia otworzyła drzwi i spojrzała na mnie niepewnie.
– Cześć babciu…
– Cześć kochanie! Przyniosłam wam ciasto.
W tle usłyszałam głos Ani:
– Zosia, zamknij drzwi. Babcia przyszła bez zapowiedzi.
Stałam przez chwilę na wycieraczce, czując się jak intruz. W końcu drzwi zamknęły się przed moim nosem.
Wróciłam do domu i usiadłam przy stole. Przez okno patrzyłam na szare bloki i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy naprawdę jestem taka zła? Czy to możliwe, że własny syn pozwala żonie decydować o wszystkim?
Kilka dni później zadzwonił telefon.
– Mamo, musimy porozmawiać – powiedział Paweł bez emocji. – Ania jest bardzo rozczarowana twoją postawą. Czujemy się przez ciebie odrzuceni.
– Ale ja was kocham! – krzyknęłam rozpaczliwie.
– To dlaczego nie chcesz nam pomóc?
Nie wiedziałam już, co powiedzieć. Czułam się jak w pułapce: jeśli zgodzę się na zamianę mieszkań, stracę ostatni kawałek siebie; jeśli odmówię – stracę rodzinę.
Zaczęłam coraz rzadziej wychodzić z domu. Sąsiadki patrzyły na mnie ze współczuciem, ale nikt nie miał odwagi zapytać wprost. W kościele modliłam się o siłę i mądrość, ale odpowiedzi nie przychodziły.
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie moja siostra Basia:
– Haniu, nie możesz dać sobą pomiatać! To twoje mieszkanie! Oni sobie poradzą!
Ale ja wiedziałam, że to nie takie proste. Miłość do dziecka to coś więcej niż własność czy wygoda. Każdego dnia budziłam się z nadzieją, że Paweł zadzwoni i powie: „Mamo, przepraszam”. Ale telefon milczał.
W końcu postanowiłam napisać list do Ani:
„Ania,
Wiem, że jesteś rozczarowana moją decyzją. Rozumiem waszą sytuację i bardzo was kocham. Ale to mieszkanie to jedyne miejsce, gdzie czuję się bezpieczna po śmierci męża. Proszę cię o zrozumienie i szacunek dla moich uczuć.”
Nie dostałam odpowiedzi.
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na zachodzące słońce nad Ochotą. Wiem jedno: rodzina to nie tylko wspólne mieszkanie czy wygoda. To szacunek dla siebie nawzajem i umiejętność wybaczania.
Czy powinnam była ustąpić? Czy można być dobrą matką i jednocześnie walczyć o siebie? A może samotność to cena za odwagę powiedzenia „nie”? Co wy byście zrobili na moim miejscu?