Mój syn chciał, żebym zamieszkała w drewnianej chacie. Odmówiłam i zaoferowałam mu pomoc finansową – czy postąpiłam słusznie?
— Mamo, proszę cię, to tylko na kilka miesięcy — głos Bartka drżał, a jego oczy błyszczały niepokojem. Stał w progu mojego mieszkania na warszawskim Ursynowie, trzymając w rękach klucze do starej chaty po dziadkach. — My z Anią naprawdę nie damy sobie rady bez ciebie.
Patrzyłam na niego i czułam, jak serce ściska mi się z bólu. Bartek zawsze był moim oczkiem w głowie, tym młodszym, bardziej wrażliwym synem. Ale czy naprawdę chciał, żebym rzuciła wszystko i zamieszkała w drewnianej chacie na końcu świata? W dodatku z dala od mojej pracy, przyjaciół i wszystkiego, co budowałam przez ostatnie lata?
— Bartku, przecież mogę wam pomóc inaczej — odpowiedziałam cicho. — Mam trochę oszczędności. Wynajmijcie opiekunkę albo poproście Anię o urlop macierzyński. Ja… ja nie mogę zostawić swojego życia.
Bartek spuścił głowę. Widziałam, jak walczy ze sobą. — Mamo, to nie to samo. Ty zawsze wiedziałaś, jak mnie uspokoić, jak pomóc. Ania się boi. Ja też się boję. To nasze pierwsze dziecko…
Wtedy przypomniałam sobie tamten wieczór sprzed lat, kiedy Bartek miał gorączkę i płakał całą noc. Siedziałam przy nim do rana, śpiewając kołysanki i podając mu herbatę z malinami. Byliśmy wtedy sami — jego ojciec odszedł do innej kobiety, a starszy syn, Tomek, już wtedy był bardziej samodzielny i zamknięty w sobie.
Ale teraz? Teraz miałam 56 lat i po raz pierwszy od dawna czułam się wolna. Pracowałam jako bibliotekarka, spotykałam się z przyjaciółkami na kawie, chodziłam na spacery po Łazienkach. Czy miałam to wszystko rzucić?
Bartek nie odpuszczał. — Tomek nigdy cię o nic nie prosił. Zawsze był samowystarczalny. Ja… ja potrzebuję cię teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Zabolało mnie to porównanie. Tomek rzeczywiście był inny — zamknięty w sobie, ambitny, czasem chłodny. Odkąd wyjechał do Gdańska i założył własną firmę informatyczną, kontaktowaliśmy się rzadko. Bartek był moim „małym chłopcem”, który zawsze wracał po radę.
— Bartku — westchnęłam ciężko — nie chodzi o to, że nie chcę ci pomóc. Ale czy naprawdę chcesz, żebym zamieniła swoje życie na opiekę nad twoją rodziną? Przecież to wasz czas. Wasza odpowiedzialność.
Bartek milczał przez chwilę. Potem wybuchnął: — Ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo! Nigdy nie potrafisz po prostu być dla mnie! Zawsze tylko pieniądze albo rady!
Zamknęłam oczy. Poczułam łzy napływające do oczu. Czy naprawdę byłam taką matką? Czy moje wsparcie zawsze musiało mieć formę przelewu albo dobrych rad?
Wieczorem zadzwoniła Ania. Jej głos był cichy i zmęczony:
— Pani Krystyno… Bartek bardzo przeżywa tę rozmowę. Ja też się boję tej zmiany. Ale może rzeczywiście powinniśmy spróbować sami? Może… może to nas czegoś nauczy?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Z jednej strony czułam ulgę — nie musiałam wywracać swojego życia do góry nogami. Z drugiej strony czułam się winna. Czy nie powinnam była poświęcić się dla syna?
Następnego dnia zadzwonił Tomek:
— Mamo, słyszałem o tej całej sytuacji z Bartkiem. Nie przejmuj się nim za bardzo. On zawsze był trochę… roszczeniowy.
— Tomek! To twój brat! — przerwałam mu ostro.
— Wiem, ale ty też masz prawo do swojego życia — odpowiedział spokojnie. — Może czasem trzeba pozwolić dzieciom dorosnąć.
Przez kolejne dni atmosfera w domu była ciężka jak przed burzą. Bartek przestał się odzywać. Ania wysyłała krótkie wiadomości o stanie zdrowia i przygotowaniach do porodu.
W pracy byłam rozkojarzona. Koleżanka z biblioteki, pani Zosia, zauważyła mój nastrój:
— Krysiu, co się dzieje? Wyglądasz jakbyś miała zaraz wybuchnąć płaczem.
Opowiedziałam jej wszystko przy herbacie w pokoju socjalnym.
— Wiesz co? — powiedziała Zosia po chwili milczenia — Moja córka też kiedyś chciała, żebym zamieszkała z nią i pomagała przy dzieciach. Odmówiłam i do dziś mam wyrzuty sumienia… Ale gdybym wtedy się zgodziła, pewnie bym tego żałowała jeszcze bardziej.
Wieczorem usiadłam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta. Wspominałam dzieciństwo Bartka i Tomka, ich pierwsze kroki, pierwsze kłótnie o zabawki…
Po tygodniu Bartek przyszedł do mnie sam:
— Mamo… przepraszam za tamte słowa. Byłem zestresowany i przestraszony.
Objęłam go mocno.
— Ja też przepraszam, Bartku. Chciałam dobrze…
— Wiem. I dziękuję za wszystko.
Kilka miesięcy później urodził się mały Michaś. Pojechałam do nich na weekend — do tej samej chaty, której tak się bałam. Było tam zimno i pachniało wilgocią, ale widok mojego wnuka rozgrzał mi serce bardziej niż cokolwiek innego.
Teraz często wracam myślami do tej rozmowy z Bartkiem. Czy powinnam była wtedy rzucić wszystko i zamieszkać z nimi? Czy bycie dobrą matką zawsze oznacza rezygnację z siebie?
Może wy mi powiecie: czy można być wsparciem dla dzieci i jednocześnie nie zatracić siebie? Czy każda matka musi poświęcić wszystko dla rodziny?