Między mną a jego przeszłością – dziecko, którego nie chciał pokochać (wersja alternatywna, polskie realia)

Dźwięk trzaskających drzwi rozdarł ciszę naszego mieszkania w bloku na warszawskim Ursynowie. Znowu. Paweł wyszedł bez słowa, zostawiając mnie samą z jego córką, która siedziała przy stole i nerwowo obracała w dłoniach kubek z herbatą. Miałam wrażenie, że ten dźwięk rozcina nie tylko powietrze, ale i moje serce.

— Przepraszam, ciociu — szepnęła Zuzia, spuszczając wzrok. Miała trzynaście lat i oczy tak smutne, jakby widziały już wszystko, co najgorsze. — Nie chciałam…

— To nie twoja wina — odpowiedziałam szybko, choć sama nie byłam tego pewna. — Chcesz jeszcze herbaty?

Pokręciła głową. Wstała i cicho poszła do swojego pokoju. Zostałam sama w kuchni, patrząc na ślady po łzach na jej policzkach i na pustkę, którą zostawił po sobie Paweł. Znowu uciekł. Znowu nie potrafił spojrzeć własnemu dziecku w oczy.

Kiedy poznałam Pawła, wydawał się inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam. Był ciepły, opiekuńczy, miał poczucie humoru i dystans do siebie. Pracował jako informatyk w dużej firmie na Mokotowie, ja byłam nauczycielką polskiego w podstawówce. Spotkaliśmy się przypadkiem na szkoleniu z obsługi dziennika elektronicznego. On przeklinał pod nosem na system, ja się śmiałam z jego żartów. Po kilku spotkaniach zaprosił mnie na kawę do kawiarni na Placu Zbawiciela. Było miło, naturalnie, bez napięcia.

O jego córce dowiedziałam się dopiero po kilku tygodniach. — Mam dziecko — powiedział pewnego wieczoru, patrząc mi prosto w oczy. — Zuzia ma dziesięć lat. Mieszka z matką, ale… czasem jest u mnie.

Nie przestraszyłam się. Sama nie miałam dzieci, a zawsze chciałam mieć rodzinę. Paweł był po rozwodzie od dwóch lat. Jego była żona, Marta, wyjechała do Niemiec za pracą i zostawiła Zuzię pod opieką babci na Pradze. Paweł widywał córkę rzadko — raz na dwa tygodnie, czasem rzadziej.

Zanim zamieszkaliśmy razem, ostrzegano mnie: „Nie pchaj się w cudze dzieci! To nie twoja sprawa!” Ale ja chciałam być dla Zuzi kimś ważnym. Chciałam jej pokazać, że rodzina może być ciepła i bezpieczna.

Pierwszy raz przyjechała do nas na weekend w listopadzie. Było zimno i padał deszcz ze śniegiem. Paweł odebrał ją spod bloku babci i przyprowadził do naszego mieszkania.

— To jest pani Ania — powiedział sztywno. — Będziesz tu spać przez dwa dni.

Zuzia tylko skinęła głową i schowała się za jego plecami.

Wieczorem próbowałam ją zagadać:
— Lubisz czytać? Mam dużo książek dla młodzieży…
— Nie wiem — odpowiedziała cicho.

Paweł siedział w salonie z laptopem na kolanach i udawał, że pracuje. W rzeczywistości uciekał przed rozmową z własnym dzieckiem.

Z czasem zauważyłam coś dziwnego: Paweł był dla Zuzi uprzejmy, ale chłodny. Nie przytulał jej na powitanie ani pożegnanie, nie pytał o szkołę czy koleżanki. Gdy próbowałam go zachęcić:
— Może pójdziecie razem do kina?
— Nie mam czasu — odpowiadał krótko.

Wieczorami słyszałam przez ścianę jej cichy płacz. Raz weszłam do pokoju i zobaczyłam ją skuloną pod kołdrą.
— Wszystko w porządku?
— Tak…
Ale wiedziałam, że kłamie.

Po kilku miesiącach zaczęły się kłótnie między mną a Pawłem.
— Dlaczego jesteś dla niej taki zimny? — zapytałam pewnej nocy.
— Bo ona przypomina mi Martę! — wybuchnął nagle. — Całe to małżeństwo było pomyłką! Marta zaszła w ciążę przypadkiem, jej rodzice wymusili ślub… Ja tego nie chciałem!
— Ale Zuzia niczemu nie jest winna!
— Może i nie… Ale nie umiem jej pokochać.

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.

Próbowałam rozmawiać z jego matką — teściową.
— Pani Aniu — powiedziała chłodno — Paweł zawsze był zamknięty w sobie. Po rozwodzie jeszcze bardziej się odsunął od wszystkich. On nie umie być ojcem.
— Ale przecież to jego dziecko!
— Czasem lepiej nie mieć ojca niż mieć takiego…

Czułam się bezradna. Zuzia coraz częściej zamykała się w sobie. W szkole zaczęła mieć problemy z nauką i zachowaniem. Wychowawczyni zadzwoniła do mnie:
— Pani Aniu, Zuzia jest smutna, wycofana… Czy coś się dzieje w domu?

Nie wiedziałam co odpowiedzieć.

Pewnego dnia Marta zadzwoniła z Niemiec:
— Aniu… Proszę cię, pomóż mojej córce. Ja nie mogę wrócić do Polski… Paweł nigdy jej nie kochał. Ja też popełniłam błąd…

Zuzia została u nas na stałe po tym telefonie. Babcia zachorowała i trafiła do szpitala. Paweł zgodził się niechętnie:
— Nie mam wyjścia…

Od tego czasu nasze życie zmieniło się w pole bitwy.

Paweł coraz częściej wracał późno z pracy albo wychodził „na siłownię” i wracał po północy. Ja próbowałam być dla Zuzi matką zastępczą: gotowałam jej ulubione naleśniki, pomagałam w lekcjach, chodziłyśmy razem na spacery po Kabatach.

Ale ona coraz częściej pytała:
— Dlaczego tata mnie nie kocha?
Nie umiałam odpowiedzieć.

W końcu przyszedł dzień, kiedy wszystko pękło.
Było Boże Narodzenie. Siedzieliśmy przy stole: ja, Paweł i Zuzia. Cisza była gęsta jak barszcz czerwony w talerzach.
Nagle Zuzia wstała i powiedziała:
— Tato… Czy ty mnie kochasz?
Paweł spojrzał na nią jakby pierwszy raz ją widział.
— Nie wiem…
Zuzia wybiegła z płaczem do swojego pokoju.

Wtedy zerwałam się od stołu i pobiegłam za nią.
Przytuliłam ją mocno.
— Jesteś cudowna i zasługujesz na miłość! Nawet jeśli tata nie potrafi tego okazać… ja cię kocham!
Płakałyśmy razem długo tej nocy.

Po świętach Paweł spakował walizkę i wyprowadził się do kolegi z pracy.
Napisał mi SMS-a: „Nie potrafię być ojcem ani mężem. Przepraszam”.

Zostałyśmy same: ja i Zuzia.
Przez pierwsze tygodnie było ciężko — płakałyśmy obie po nocach, bałyśmy się przyszłości. Ale powoli zaczęłyśmy budować własną rodzinę: chodziłyśmy razem do kina, gotowałyśmy obiady, śmiałyśmy się z głupich filmów na Netfliksie.

Po roku Paweł wrócił — chciał „spróbować jeszcze raz”.
Odmówiłam.
— Nie mogę pozwolić ci znów zranić Zuzi — powiedziałam stanowczo.
On tylko spuścił głowę i wyszedł bez słowa.

Dziś Zuzia ma siedemnaście lat i jest moją córką bardziej niż kiedykolwiek mogłam sobie wymarzyć. Mówi do mnie „mamo” i wiem, że choć nie jestem jej biologiczną matką, jestem tą prawdziwą — bo kocham ją całym sercem.

Czasem jednak pytam siebie: czy można nauczyć kogoś miłości? Czy są ludzie, którzy nigdy nie będą potrafili pokochać własnego dziecka? A może to my musimy być dla nich światłem tam, gdzie oni widzą tylko cień?

Co wy o tym myślicie? Czy można naprawić serce zamknięte na miłość?