Między młotem a kowadłem: Moja walka o własny dom

— Znowu nie zamknęłaś okna w kuchni! — krzyknęła teściowa, trzaskając garnkiem o blat. — Przeciąg! Dziecko się przeziębi, a ty będziesz miała pretensje do całego świata!

— Mamo, przecież jest lipiec, trzydzieści stopni w cieniu — odpowiedziałam, próbując nie podnosić głosu. — A poza tym, to ja tu jestem matką.

— Ty? — do kuchni weszła moja własna mama, z miną jakby właśnie odkryła nowy sposób na pranie firanek. — Ty nawet nie wiesz, jak się gotuje rosół na prawdziwej kurze! Daj spokój, Zosiu, ona się jeszcze nauczy.

Zofia — moja teściowa. Moja mama — Barbara. Ja — Marta Zielińska, lat trzydzieści dwa, w ósmym miesiącu ciąży, z brzuchem wielkim jak piłka do kosza i głową pełną strachu. Mój mąż, Tomek, od tygodnia wracał z pracy coraz później. Czasem miałam wrażenie, że specjalnie zostaje na nadgodzinach, byle nie słuchać tych dwóch kobiet.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Po ślubie zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu na Ursynowie. Było ciasno, ale nasze. Kiedy zaszłam w ciążę, obie matki poczuły misję: muszą być przy mnie. Najpierw przyjechała Zofia — „bo to pierwszy wnuk, a Tomek nie umie nawet zagotować wody”. Tydzień później Barbara zadzwoniła: „Nie zostawię cię samej z teściową! Jadę!”

I tak zaczęło się piekło.

Każdy dzień był polem bitwy. O to, czy dziecko ma spać w łóżeczku czy w kołysce. O to, czy powinnam jeść pomidory („alergizują!”) czy pić mleko („tylko wiejskie!”). Nawet o to, jak powinnam oddychać podczas snu.

— Marta, nie śpij na plecach! — budziła mnie Barbara o drugiej w nocy. — Dziecko się udusi!

— A ty jej pozwalasz spać przy otwartym oknie?! — szeptała Zofia do Tomka. — Ona nie ma pojęcia o macierzyństwie!

Czułam się jak dziecko we własnym domu. Każda decyzja była podważana. Nawet wybór pieluch stał się tematem rodzinnej narady.

Pewnego dnia wróciłam z badania USG i usłyszałam przez drzwi:

— Ona sobie nie poradzi sama. Tomek też nie. Ja zostanę tu po porodzie.

— A ja? — Barbara nie ustępowała. — To moja córka! Ja ją znam najlepiej!

Weszłam do środka i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.

— Może ktoś mnie zapyta, czego ja chcę? — powiedziałam cicho.

Obie spojrzały na mnie zaskoczone. Jakby pierwszy raz zobaczyły we mnie dorosłą kobietę.

Tomek próbował łagodzić sytuację:

— Mamo, mamo Barbary… Marta potrzebuje spokoju. Może…

— Spokoju?! — przerwały mu jednocześnie.

Wtedy coś we mnie pękło. Wyszłam na balkon i płakałam długo. Czułam się jak więzień własnego życia.

Następnego dnia postanowiłam działać. Znalazłam ogłoszenie o wynajmie kawalerki na Mokotowie. Zadzwoniłam. Umówiłam się na oglądanie.

Wieczorem usiadłam z Tomkiem.

— Tomek, nie dam rady tak żyć. Albo one wyjadą, albo ja się wyprowadzam. Potrzebuję ciszy. Potrzebuję być matką po swojemu.

Spojrzał na mnie długo.

— Masz rację — powiedział cicho. — Ale jak im to powiemy?

Nie spałam całą noc. Rano zebrałam się na odwagę.

— Mamo, mamo Zosiu… musimy porozmawiać — zaczęłam przy śniadaniu.

Obie spojrzały na mnie z niepokojem.

— To nasze mieszkanie i nasza rodzina. Bardzo wam dziękuję za pomoc, ale potrzebujemy teraz czasu tylko dla siebie. Proszę…

Barbara zacisnęła usta.

— Myślisz, że dasz sobie radę sama? Że nie będziesz żałować?

Zofia spojrzała na Tomka:

— Synku…

Tomek objął mnie ramieniem.

— Mamo, Marta wie co robi. To jej decyzja i ja ją wspieram.

Obie matki spakowały się tego samego dnia. W domu zapadła cisza tak głęboka, że aż bolały mnie uszy.

Pierwsze dni były trudne. Bałam się każdej decyzji: czy dobrze przewijam dziecko? Czy karmię wystarczająco często? Czy powinnam zadzwonić do mamy?

Ale z każdym dniem rosła we mnie siła.

Kiedy urodziła się Hania — nasza córeczka — poczułam dumę jak nigdy wcześniej. Sama ją wykąpałam, sama uspokoiłam płaczem w środku nocy. Tomek był przy mnie cały czas.

Po tygodniu zadzwoniła Barbara:

— Jak sobie radzisz?

— Dobrze, mamo. Naprawdę dobrze.

Zofia napisała SMS-a: „Jeśli będziesz czegoś potrzebować — jestem.”

Minęły miesiące. Relacje z obiema matkami zaczęły się układać na nowo — już bez kontroli i rywalizacji. Spotykaliśmy się na niedzielnych obiadach, ale to ja decydowałam o menu i o tym, kto trzyma Hanię na rękach.

Dziś wiem jedno: czasem trzeba postawić granicę nawet najbliższym, żeby móc oddychać pełną piersią i być naprawdę sobą.

Czy wy też musieliście kiedyś wybrać między rodziną a własnym spokojem? Gdzie kończy się troska, a zaczyna kontrola?