Między lojalnością a rodziną: Gdy pies staje się kością niezgody
— Ty mnie naprawdę nie szanujesz! — wrzasnęła przez telefon teściowa. — Przez jakiegoś psa nie przyjechałaś na moje imieniny?!
Stałam w kuchni, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. Za ścianą cicho popiskiwała Lila — moja stara, schorowana suczka, która od kilku dni nie wstawała z posłania. Czułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie pozwoliłam im popłynąć. Nie przy niej. Nie przy tej kobiecie, która od lat traktowała mnie jak służącą swojego syna.
Mam na imię Marta. Mieszkam z mężem, Pawłem, i naszą córką Zosią w bloku na obrzeżach Torunia. Moja teściowa, Jadwiga, mieszka sama w dużym mieszkaniu na Rubinkowie. Od początku naszego małżeństwa dawała mi do zrozumienia, że jestem tylko dodatkiem do jej syna. Paweł jest dobrym człowiekiem, ale zawsze miał problem z postawieniem matce granic.
— Mamo — próbowałam mówić spokojnie — przecież tłumaczyłam ci już wczoraj, że Lila jest bardzo chora. Weterynarz powiedział, że to mogą być jej ostatnie dni…
— I co z tego? — przerwała mi bezlitośnie. — To tylko pies! Imieniny ma się raz w roku! Ty zawsze musisz robić wszystko po swojemu!
Zacisnęłam zęby. W głowie miałam obraz Lili — tej samej, którą przygarnęliśmy ze schroniska siedem lat temu, kiedy Zosia była jeszcze malutka. Lila była wtedy przerażonym szczeniakiem, a teraz była członkiem naszej rodziny. To ona czuwała przy łóżku Zosi, gdy ta miała ospę. To ona pocieszała mnie po poronieniu dwa lata temu, kiedy Paweł nie wiedział, co powiedzieć.
— Mamo — powtórzyłam ciszej — nie mogę zostawić jej samej. Zosia też bardzo to przeżywa.
— Zosia jest dzieckiem! Dzieci szybko zapominają! A ty? Ty jesteś dorosła! Powinnaś wiedzieć, co jest ważniejsze!
W tym momencie usłyszałam cichy płacz Zosi z pokoju obok. Otarłam łzę i poszłam do niej. Przytuliłam ją mocno.
— Mamusiu, Lila umrze? — zapytała cicho.
— Nie wiem, kochanie… Ale jesteśmy przy niej i to najważniejsze.
Wieczorem Paweł wrócił z pracy. Był zmęczony i spięty. Usiadł przy stole i spojrzał na mnie pytająco.
— Dzwoniła mama? — spytał.
— Tak. Była… niezadowolona.
Westchnął ciężko.
— Może powinienem pojechać sam?
Pokręciłam głową.
— Nie chcę zostawać sama z Zosią i Lilą. Nie dzisiaj.
Paweł podrapał się po głowie.
— Wiesz, że ona tego nie zrozumie…
— Wiem — odpowiedziałam gorzko. — Ale ja już nie mam siły jej tłumaczyć.
Następnego dnia Lila odeszła. Byłyśmy z Zosią przy niej do końca. Trzymałam ją za łapkę i szeptałam do ucha, że była najlepszym psem na świecie. Zosia płakała tak głośno, że sąsiadka przyszła zapytać, czy wszystko w porządku.
Paweł wrócił późnym popołudniem. Przytulił nas obie i razem pochowaliśmy Lilę pod starym dębem za blokiem. Wieczorem wypiliśmy herbatę w ciszy.
Myślałam, że to koniec dramatu. Ale wtedy zaczęło się prawdziwe piekło.
Jadwiga dzwoniła codziennie. Najpierw do Pawła:
— Synu! Jak ona mogła?! Przez psa nie przyszła na moje imieniny! Co ludzie powiedzą?!
Potem do mnie:
— Marta, ty chyba oszalałaś! Wszyscy byli! Nawet twoja szwagierka z Bydgoszczy przyjechała! A ty? Ty siedzisz z psem!
Próbowałam tłumaczyć, ale każda rozmowa kończyła się awanturą lub obrażaniem się na kilka dni.
W końcu Paweł wybuchł:
— Mamo! Przestań już! Lila była dla nas ważna! Marta zrobiła to, co uważała za słuszne!
Jadwiga obraziła się na dobre. Przestała odbierać telefony ode mnie i od Zosi. Przez kilka tygodni ignorowała nas całkowicie.
W tym czasie Zosia zaczęła mieć problemy w szkole. Była rozkojarzona, smutna, zamyślona. Nauczycielka zaprosiła mnie na rozmowę:
— Pani Marto, czy coś się dzieje w domu? Zosia jest bardzo zamknięta w sobie…
Opowiedziałam jej o Lili i o napiętej sytuacji rodzinnej. Pani Agata pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Proszę dać jej czas… Ale proszę też zadbać o siebie.
Łatwo powiedzieć…
Wkrótce przyszły święta Bożego Narodzenia. Jadwiga zadzwoniła do Pawła:
— Synu, zapraszam was na Wigilię. Ale Marta niech się lepiej postara niż ostatnio!
Paweł spojrzał na mnie pytająco. Widziałam w jego oczach zmęczenie i rezygnację.
— Chcesz jechać? — spytał cicho.
Pokręciłam głową.
— Nie chcę udawać przed twoją matką, że wszystko jest w porządku.
Zosia usiadła nam na kolanach.
— A ja chcę zobaczyć babcię…
Serce mi pękało na pół. Wiedziałam, że dla Zosi Jadwiga jest ważna — mimo wszystko.
Pojechaliśmy więc razem. Wigilia była jak zawsze: Jadwiga siedziała na honorowym miejscu, wydawała polecenia i komentowała wszystko złośliwie:
— Ooo, Marta jednak potrafi zrobić pierogi! Myślałam, że tylko pies ją interesuje!
Zosia patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem. Paweł milczał jak zaklęty.
Po kolacji próbowałam porozmawiać z teściową na osobności:
— Jadwigo… Rozumiem, że byłaś rozczarowana moją nieobecnością na imieninach… Ale Lila była dla nas rodziną…
Spojrzała na mnie chłodno:
— Rodziną? Pies?! Ty chyba naprawdę masz coś z głową…
Nie wytrzymałam:
— Wiesz co? Może dla ciebie to tylko zwierzę, ale dla nas była kimś więcej niż niejedna osoba!
Wyszłam z kuchni trzaskając drzwiami.
W drodze powrotnej Paweł milczał długo. W końcu powiedział:
— Przepraszam cię za moją matkę… Nie wiem już, co robić.
Przytuliłam go mocno:
— Chcę tylko spokoju… I żeby Zosia nie musiała wybierać między nami a babcią.
Minęły miesiące. Jadwiga powoli zaczęła się odzywać do Zosi — dzwoniła raz na tydzień, czasem zapraszała ją na lody czy spacer po parku. Do mnie jednak nie odezwała się ani razu.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę tak trudno zrozumieć cudzy ból? Czy rodzina powinna wymagać od nas poświęcenia za wszelką cenę? A może czasem trzeba postawić granicę — nawet jeśli oznacza to konflikt?