Marzyłam o rodzinnej idylli, a dostałam dom do remontu i dziecko z temperamentem: Moja powolna utrata sił

— Mamo, nienawidzę tego domu! — krzyknął Staś, trzaskając drzwiami swojego pokoju tak mocno, że tynk posypał się z futryny. Stałam w kuchni, wpatrując się w popękaną ścianę nad zlewem. Woda kapała z kranu, a ja czułam, jak każda kropla rozbija się o moje nerwy. To miał być nasz azyl, miejsce pełne ciepła i śmiechu. Tymczasem od miesięcy żyliśmy wśród gruzu, kurzu i nieustannego napięcia.

Kiedy kupiliśmy ten dom na obrzeżach Łodzi, byłam pewna, że to początek nowego, lepszego życia. Marek przekonywał mnie: „Zrobimy wszystko po swojemu, dzieci będą miały ogród, a my wreszcie spokój”. Wierzyłam mu. Wierzyłam w nas. Ale już pierwszej nocy, gdy wiatr wył przez nieszczelne okna, a ja tuliłam płaczącego Stasia, poczułam ukłucie niepokoju.

Staś od zawsze był dzieckiem wymagającym. W przedszkolu panie mówiły: „Ma silny charakter”. W domu — wybuchy złości, płacz bez powodu, trzaskanie drzwiami. Marek tłumaczył: „To minie, musisz być twardsza”. Ale ja nie byłam twarda. Byłam zmęczona. Z każdym dniem coraz bardziej.

Remont pochłaniał wszystkie nasze oszczędności i czas. Marek znikał na budowie albo w pracy. Ja zostawałam sama z dziećmi — Staś miał wtedy sześć lat, a Zosia była niemowlakiem. Każdy dzień zaczynał się od walki: Staś nie chciał wstać do szkoły, nie chciał jeść śniadania, nie chciał się ubrać. Krzyczał na mnie, a ja na niego. Potem płakałam w łazience, żeby dzieci nie widziały.

Pewnego wieczoru Marek wrócił późno. Siedziałam przy stole, próbując pomóc Stasiowi z zadaniem domowym.
— Nie rozumiem tego! — wrzasnął Staś i rzucił zeszytem o podłogę.
— Staś, proszę cię…
— Ty nic nie rozumiesz! — wybiegł do swojego pokoju.
Marek spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
— Może powinnaś być dla niego bardziej stanowcza?
— A może ty byś spróbował? — odpowiedziałam ostrzej, niż zamierzałam.
Cisza między nami była gęsta jak kurz na parapecie.

Zaczęliśmy się oddalać. Marek coraz częściej nocował u matki „żeby odpocząć od hałasu”. Ja czułam się coraz bardziej samotna. Moja mama powtarzała przez telefon: „Wiedziałam, że ten dom to zły pomysł”. Przyjaciółki przestały dzwonić — kto chciałby słuchać o moich problemach?

Któregoś dnia Staś wrócił ze szkoły z podbitym okiem.
— Co się stało?!
— Nic! — burknął i zamknął się w łazience.
Po godzinie wyciągnęłam z niego prawdę: pobił się z kolegą, bo tamten nazwał go „dziwakiem”.
— Dlaczego dziwakiem?
— Bo nie chcę grać w piłkę i wolę rysować…
Przytuliłam go mocno. Przez chwilę byliśmy razem przeciwko światu.

Ale następnego dnia wszystko wróciło do normy: Staś był opryskliwy, Zosia płakała bez przerwy, Marek nie odbierał telefonu. Zaczęłam mieć wrażenie, że dom mnie pożera — ściany coraz bardziej popękane, podłoga skrzypiąca przy każdym kroku, zimno nawet latem. Nawet pies sąsiadów szczekał na nas jakby bardziej niż na innych.

Którejś nocy obudził mnie hałas. Staś stał na środku kuchni w piżamie.
— Nie mogę spać — wyszeptał.
Usiadłam obok niego na zimnych kafelkach.
— Boję się tu mieszkać — powiedział cicho.
Objęłam go ramieniem i poczułam jego drżące ciało.
— Ja też się boję — przyznałam pierwszy raz głośno.

Następnego dnia zadzwoniłam do psychologa dziecięcego. To była trudna decyzja — w naszej rodzinie o takich rzeczach się nie mówiło. Ale wiedziałam, że sama sobie nie poradzę. Pierwsza wizyta była koszmarem: Staś milczał przez całą godzinę, ja płakałam po wyjściu z gabinetu. Ale potem było trochę lepiej. Zaczęliśmy rozmawiać — nie tylko o szkole czy remoncie, ale o strachu i samotności.

Marek wracał coraz rzadziej. W końcu powiedział:
— Nie dam rady tak żyć. Potrzebuję przerwy.
Zostałam sama z dziećmi i domem do remontu. Mama przyjechała na kilka dni pomóc przy Zosi. Siedziałyśmy wieczorem przy herbacie.
— Może powinnaś sprzedać ten dom?
Popatrzyłam na nią przez łzy:
— A jeśli to ja jestem problemem?

Dni mijały powoli. Staś coraz częściej przychodził do mnie wieczorem i prosił o wspólne czytanie bajek. Zosia zaczęła raczkować po zakurzonych panelach. Dom nadal był ruiną, ale coś się zmieniło — przestałam udawać przed sobą i innymi, że wszystko jest dobrze.

Czasem łapię się na tym, że zazdroszczę sąsiadce jej zadbanego ogródka i grzecznych dzieci. Ale potem patrzę na Stasia, który pokazuje mi swój nowy rysunek:
— Mamo, to my w naszym domu!
I choć ściany nadal pękają, a Marek dzwoni tylko od święta, wiem jedno: jestem silniejsza niż myślałam.

Czy naprawdę musimy mieć idealny dom i idealną rodzinę, żeby być szczęśliwymi? A może wystarczy zaakceptować własne pęknięcia i nauczyć się żyć mimo nich?