„Mamo, czy zostaniesz ze mną na zawsze?” – Historia adopcji, która zmieniła wszystko

– Mamo, czy zostaniesz ze mną na zawsze? – zapytałam cicho, ściskając w dłoni zmięty róg mojego starego zeszytu. W pokoju pachniało piernikami i igliwiem, a za oknem śnieg przykrywał świat białym kocem. Siedziałam na łóżku w pokoju, który od kilku miesięcy nazywałam „moim”, choć wciąż nie potrafiłam uwierzyć, że to prawda.

Pani Ania spojrzała na mnie zaskoczona. Przez chwilę milczała, jakby ważyła każde słowo. – Olu, przecież wiesz, że jesteś dla nas bardzo ważna – powiedziała w końcu, ale jej głos zadrżał. Wiedziałam, co to znaczy. Już raz słyszałam podobne słowa od innych dorosłych. Zawsze kończyło się tak samo: „To nie twoja wina, po prostu tak musi być”.

Miałam wtedy dziewięć lat i za sobą cztery różne domy. Każdy z nich pachniał inaczej: raz wilgocią i starym mydłem, innym razem świeżo pieczonym chlebem. W każdym musiałam nauczyć się nowych zasad, nowych twarzy i nowych lęków. Najgorsze były noce – wtedy cisza bolała najbardziej.

W grudniu, kiedy wszyscy w szkole rozmawiali o prezentach i rodzinnych świętach, ja napisałam list do Świętego Mikołaja. Prosiłam o trzy rzeczy: pluszowego misia, nowe trampki i… rodzinę na zawsze. List schowałam pod poduszkę, bo nie wierzyłam, że ktoś go przeczyta.

Ale pani Ania znalazła go przypadkiem podczas sprzątania. Przyszła do mnie wieczorem, usiadła obok i długo milczała. – Olu, czy chciałabyś z nami zostać… już na zawsze? – zapytała nagle. Poczułam, jak serce bije mi szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.

Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się uwierzyć. W głowie słyszałam głos mamy: „Nie płacz, Ola, wszystko się ułoży”. Ale mama zniknęła pewnej nocy i już nigdy nie wróciła.

Przez kolejne dni czułam się jak w baśni i koszmarze jednocześnie. Pan Marek – mąż pani Ani – był cichy i zamknięty w sobie. Często patrzył na mnie spod byka, jakby bał się, że coś popsuję. Ich syn Bartek miał czternaście lat i traktował mnie jak intruza. Kiedyś usłyszałam przez drzwi jego rozmowę z kolegą:

– Po co nam ta mała? I tak nie będzie tu długo.

Zaciskałam wtedy pięści i obiecywałam sobie, że nie będę płakać. Ale płakałam nocami w poduszkę.

W Wigilię dostałam pod choinkę pluszowego misia – największego, jakiego widziałam w życiu – i nowe trampki z różowymi sznurówkami. Ale najważniejszy był list od pani Ani i pana Marka:

„Olu, chcemy być Twoją rodziną na zawsze. Jeśli tylko tego pragniesz.”

Nie mogłam uwierzyć. Bałam się cieszyć – co jeśli znowu coś się popsuje? Co jeśli Bartek nigdy mnie nie zaakceptuje?

Pierwsze miesiące były trudne. Bartek ignorował mnie albo dogadywał pod nosem. Pan Marek długo nie potrafił się przełamać – czasem miałam wrażenie, że jestem dla niego tylko obowiązkiem. Pani Ania robiła wszystko, żebyśmy czuli się razem dobrze: wspólne obiady, gry planszowe, spacery po lesie.

Pewnego dnia Bartek wrócił ze szkoły wściekły. Rzucił plecak na podłogę i krzyknął:

– Przez ciebie wszyscy się ze mnie śmieją! Mówią, że mam siostrę z bidula!

Zamarłam. Chciałam zniknąć.

Pani Ania przytuliła mnie mocno i powiedziała do Bartka:

– Ola jest częścią naszej rodziny. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to ich problem.

Bartek wybiegł z domu trzaskając drzwiami.

Tego wieczoru długo płakałam. Chciałam wrócić do poprzedniego domu dziecka – tam przynajmniej nikt nie udawał, że mnie kocha.

Ale następnego dnia Bartek przyszedł do mojego pokoju i rzucił mi na łóżko swoją starą czapkę z logo Legii Warszawa.

– Masz… żebyś nie była już taka obca – mruknął i wyszedł.

To był pierwszy raz, kiedy poczułam się tu naprawdę… u siebie.

Z czasem pan Marek zaczął zabierać mnie na spacery po parku i opowiadać o swoim dzieciństwie w małym miasteczku pod Lublinem. Zaczął się uśmiechać częściej niż wcześniej.

Po roku oficjalnie zostałam ich córką. W sądzie pani Ania trzymała mnie za rękę tak mocno, że aż bolało.

– Jesteś nasza – powiedziała cicho.

Dziś mam szesnaście lat i wiem jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To wybór, który trzeba podejmować każdego dnia – nawet wtedy, gdy jest trudno.

Czasem patrzę na mojego starego misia i zastanawiam się: ile dzieci w Polsce marzy o tym samym co ja wtedy? Czy naprawdę wystarczy tylko odrobina odwagi dorosłych, by zmienić czyjeś życie na zawsze?