„Mama nie chce, żebyś ją odwiedzała!” – historia o rodzinnych więzach, które ranią najmocniej
– Mama nie chce, żebyś ją odwiedzała! Mówi, że przysparzasz jej zmartwień – usłyszałam w słuchawce głos mojego brata, Pawła. Było już po dwudziestej, siedziałam na kanapie z kubkiem herbaty, a te słowa rozlały się po moim sercu jak rozżarzony żelazem ślad.
– Co ty mówisz? – zapytałam cicho, choć w środku już wiedziałam, że to nie żart. Paweł westchnął ciężko.
– Marta, mama jest zmęczona twoimi wizytami. Mówi, że tylko ją denerwujesz, ciągle wypytujesz o zdrowie, o pieniądze… Może lepiej będzie, jeśli na razie dasz jej spokój.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić telefonem o ścianę. Przecież to ja od lat jeżdżę do mamy z zakupami, sprzątam jej mieszkanie na warszawskim Bródnie, znoszę jej humory i narzekania. To ja odbieram telefony o trzeciej nad ranem: „Marta, coś mi się dzieje z sercem”, „Marta, chyba umieram”. To ja dzwonię po karetkę i czekam z nią na izbie przyjęć. Paweł? On mieszka pięć kilometrów dalej i wpada raz na dwa tygodnie z paczką ciastek.
– Przecież to absurd – szepnęłam. – Wczoraj sama prosiła mnie o pomoc przy pralce.
– No właśnie – przerwał mi brat. – Ale potem była cała roztrzęsiona. Powiedziała, że ją krytykujesz, że się czepiasz… Marta, ona jest już starsza. Daj jej trochę spokoju.
Rozłączył się. Siedziałam długo w ciemności, patrząc w okno na światła bloków. W głowie miałam tylko jedno pytanie: jak to możliwe, że własna matka nie chce mnie widzieć?
Moja mama, Teresa Zielińska, zawsze była kobietą twardą i wymagającą. Ojciec odszedł do innej kobiety, gdy miałam trzynaście lat. Zostawił nas z długami i niespłaconym kredytem na mieszkanie. Mama pracowała wtedy w szkole jako nauczycielka matematyki – surowa dla uczniów i jeszcze surowsza dla mnie i Pawła. „W życiu nikt ci nic za darmo nie da” – powtarzała jak mantrę.
Kiedy byłam nastolatką, marzyłam o tym, żeby choć raz usłyszeć od niej: „Jestem z ciebie dumna”. Zamiast tego słyszałam: „Mogłaś dostać piątkę”, „Dlaczego nie jesteś taka jak córka Kowalskich?”, „Nie rób mi wstydu”.
Po maturze wyprowadziłam się do akademika na Ochocie i przez kilka lat widywałyśmy się rzadko. Ale kiedy zachorowała na serce, wróciłam do jej życia z całą siłą – gotowa pomagać, gotowa znosić jej humory. Myślałam: może teraz mnie doceni? Może teraz zobaczy, ile dla niej robię?
Nic bardziej mylnego.
Z czasem mama zaczęła coraz częściej narzekać na zdrowie. Każda moja wizyta kończyła się awanturą: „Po co mi te twoje zakupy? Przyniosłaś nie to mleko!”, „Nie umiesz nawet dobrze posprzątać łazienki!”, „Znowu się spóźniłaś!”. Czasem płakała: „Jestem taka samotna”, a czasem krzyczała: „Zostaw mnie w spokoju!”.
Paweł zawsze był jej oczkiem w głowie. Nawet kiedy przychodził tylko na święta i zapominał o jej urodzinach, mama mówiła: „On ma tyle pracy! Ty tego nie rozumiesz”.
Pamiętam Wigilię sprzed dwóch lat. Przy stole siedzieliśmy we troje – ja, Paweł i mama. Było cicho, nerwowo. Mama patrzyła na mnie spode łba.
– Marta, a ty kiedy w końcu znajdziesz sobie męża? – rzuciła nagle.
– Mamo… – zaczęłam spokojnie.
– Bo Paweł to chociaż rodzinę założył! Ty tylko praca i praca! – ciągnęła dalej.
Paweł spuścił wzrok. Ja poczułam gulę w gardle.
– Mamo, nie każdy musi mieć dzieci – powiedziałam cicho.
– No tak… Ty zawsze musisz być inna! – fuknęła.
Wyszłam wtedy do łazienki i płakałam przez dziesięć minut. Potem wróciłam do stołu z uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Z czasem zaczęłam mieć wrażenie, że mama specjalnie prowokuje kłótnie. Dzwoniła do mnie codziennie: „Marta, boli mnie głowa”, „Marta, chyba mam raka”, „Marta, nie mam siły żyć”. Kiedy przyjeżdżałam – była chłodna albo wręcz opryskliwa.
Kilka miesięcy temu poznałam Michała – ciepłego, spokojnego mężczyznę po przejściach. Zakochałam się po raz pierwszy od lat. Kiedy powiedziałam mamie o nim przez telefon, usłyszałam:
– I co? Pewnie rozwodnik? Z dziećmi? Po co ci taki balast?
– Mamo! On jest dobrym człowiekiem!
– Ty zawsze musisz wybierać najgorzej! – rzuciła i rozłączyła się.
Michał próbował mnie pocieszać:
– Może ona po prostu boi się samotności?
Ale ja wiedziałam swoje: mama nigdy nie zaakceptuje nikogo przy moim boku.
Kilka tygodni temu zadzwoniła do mnie sąsiadka mamy:
– Pani Marto… Pani mama chyba upadła na klatce schodowej. Jest cała roztrzęsiona.
Rzuciłam wszystko i pobiegłam do niej z pracy. Mama siedziała na kanapie blada jak ściana.
– Gdzie był Paweł?! – zapytałam zdenerwowana.
– On ma ważniejsze sprawy! – odburknęła mama.
Przez godzinę mierzyłam jej ciśnienie, robiłam herbatę z melisą i słuchałam narzekań: „Po co tu przyszłaś? Sama sobie poradzę!”.
Kiedy wychodziłam, usłyszałam jeszcze:
– Nie przychodź tu więcej bez zapowiedzi!
A teraz Paweł dzwoni i mówi mi wprost: „Mama nie chce cię widzieć”.
Przez kilka dni chodziłam jak struta. Michał próbował mnie wyciągnąć na spacer:
– Martuś… Nie możesz tak żyć dla niej. Zasługujesz na własne szczęście.
Ale ja czułam się winna. Przecież to moja matka! Nawet jeśli jest trudna… Nawet jeśli rani.
W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do niej sama:
– Mamo… Chciałabym cię odwiedzić w sobotę. Może upiekę ci sernik?
Cisza po drugiej stronie trwała wieczność.
– Nie trzeba – powiedziała chłodno. – Paweł był wczoraj. Wszystko mam.
– Ale może chcesz pogadać?
– Nie mam siły rozmawiać.
Rozłączyła się bez pożegnania.
W sobotę pojechałam mimo wszystko pod jej blok. Stałam pod drzwiami z sernikiem w rękach i słuchałam ciszy za drzwiami. Wiedziałam, że jest w domu – widziałam światło w kuchni przez okno klatki schodowej. Nie otworzyła.
Wróciłam do siebie i przez pół nocy płakałam w ramionach Michała.
Kilka dni później zadzwonił Paweł:
– Marta… Mama jest obrażona. Mówi, że ją nachodzisz bez pytania.
– Paweł… Czy ty naprawdę nie widzisz, co ona robi? Ona nas rozgrywa przeciwko sobie! Tobie mówi jedno, mnie drugie!
Brat milczał długo.
– Może masz rację… Ale ja już nie mam siły się z nią kłócić.
Zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej o tym, jak bardzo mama manipuluje naszymi uczuciami. Paweł przyznał mi rację: „Ona zawsze była taka… Chciała mieć nad nami władzę”.
W końcu postanowiliśmy razem odwiedzić mamę w niedzielę wielkanocną. Weszliśmy do mieszkania razem – ja z kwiatami, Paweł z babką wielkanocną.
Mama spojrzała na nas chłodno:
– Przyszliście razem? Co za teatrzyk?
Usiedliśmy przy stole w milczeniu. W końcu Paweł powiedział spokojnie:
– Mamo… Chcemy ci pomóc. Ale musisz nam pozwolić być blisko ciebie.
Mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach:
– Ja już nikogo nie potrzebuję…
Wyszliśmy po godzinie bez słowa pożegnania.
Od tamtej pory minęły trzy miesiące. Mama dzwoni rzadko – najczęściej do Pawła. Ja nauczyłam się żyć swoim życiem: chodzę z Michałem do kina, spotykam się z przyjaciółkami, zaczynam terapię u psychologa.
Ale czasem w środku nocy budzę się z jednym pytaniem w głowie: czy można kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie pozwolić mu odejść? Czy jestem złą córką tylko dlatego, że chcę być szczęśliwa?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?