Mam 68 lat i jestem sama. Poprosiłam dzieci o pomoc, ale otrzymałam uprzejme odmówienie – historia Marii z Bydgoszczy

Telefon zadzwonił o 19:03. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc w okno na ciemniejące niebo nad Bydgoszczą. Zanim odebrałam, wiedziałam już, że to nie będzie rozmowa, na którą czekałam. To był mój syn, Paweł. Słyszałam w jego głosie zmęczenie i dystans, zanim jeszcze wypowiedział pierwsze słowo.

– Mamo, wszystko w porządku? – zapytał z obowiązku.

– Tak, Pawle. Chciałam tylko zapytać… czy moglibyście… może na jakiś czas… pomóc mi trochę? Wiesz, coraz trudniej mi samej robić zakupy, a ostatnio znowu boli mnie kręgosłup…

Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam w tle dziecięcy śmiech i głos jego żony, Magdy. Przez chwilę miałam nadzieję, że powie: „Oczywiście, mamo. Przyjedziemy jutro.” Ale zamiast tego usłyszałam:

– Mamo, Magda mówiła ci już ostatnio… U nas teraz taki młyn… Dzieci mają zajęcia, Magda wraca późno z pracy. Może spróbuj poprosić sąsiadkę? Albo zamówić zakupy przez internet? Teraz wszystko można…

Zacisnęłam palce na filiżance. Chciałam krzyknąć: „To nie o zakupy chodzi! Chcę was zobaczyć! Potrzebuję was!” Ale tylko westchnęłam cicho.

– Rozumiem. Nie będę przeszkadzać – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.

W tej chwili poczułam się tak bardzo sama, jak nigdy wcześniej. Mój mąż, Stanisław, odszedł pięć lat temu. Zawsze powtarzał: „Maria, dzieci będą przy tobie na starość.” Wierzyłam mu. Przecież całe życie oddałam rodzinie – gotowałam, prałam, odkładałam na ich studia, rezygnowałam z własnych marzeń. A teraz? Teraz jestem tylko numerem w telefonie.

Córka, Aneta, mieszka w Toruniu. Rzadko dzwoni. Ostatnio była u mnie na Wielkanoc – przyjechała z mężem i dwójką dzieci. Wpadli na dwie godziny, zostawili po sobie rozgardiasz i kilka pustych opakowań po czekoladkach. Kiedy próbowałam porozmawiać z Anetą o tym, jak się czuję, spojrzała na mnie z politowaniem.

– Mamo, przecież masz emeryturę, telewizor, znajome z kościoła. Nie możesz ciągle oczekiwać, że będziemy przy tobie codziennie! My też mamy swoje życie.

Zabolało mnie to bardziej niż chciałabym przyznać. Czy naprawdę tak trudno zrozumieć, że nie chodzi o pieniądze czy wygodę? Że samotność boli bardziej niż jakakolwiek choroba?

Zawsze byłam silna. Po śmierci Stasia nie pozwoliłam sobie na łzy przy dzieciach – nie chciałam ich obciążać swoim smutkiem. Ale wieczorami płakałam w poduszkę. Czasem wyobrażałam sobie, że wracają do domu jak dawniej – Paweł rzuca tornister w kąt, Aneta opowiada o szkole, a Staszek śmieje się z moich pierogów.

Teraz dom jest cichy. Nawet zegar tyka głośniej niż kiedyś.

Próbowałam znaleźć sobie zajęcie – zapisałam się do klubu seniora na osiedlu Leśnym. Ale tam wszyscy rozmawiają tylko o chorobach i wnukach. Ja nie mam czym się pochwalić – wnuki widuję raz na kilka miesięcy. Czasem czuję się tam jeszcze bardziej wyobcowana niż w pustym mieszkaniu.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Pawła jeszcze raz.

– Pawle… Może byście przyjechali w niedzielę? Upiekę szarlotkę…

– Mamo… Magda ma dyżur w szpitalu, dzieci mają treningi… Może innym razem?

– Zawsze innym razem – wyszeptałam po cichu.

Po tej rozmowie długo siedziałam w fotelu i patrzyłam na zdjęcia rodzinne ustawione na komodzie. Na jednym z nich trzymam Pawła za rękę podczas jego pierwszego dnia w szkole. Na innym Aneta tuli się do mnie w białej sukience komunijnej. Gdzie się podziały te czasy?

Wieczorem zadzwoniła sąsiadka, pani Zofia.

– Mario, słyszałam od Haliny, że źle się czujesz. Może chcesz pogadać?

Przez chwilę chciałam odmówić – nie chciałam być dla nikogo ciężarem. Ale potem pomyślałam: może właśnie tego mi trzeba? Kogoś, kto po prostu posiedzi ze mną przy herbacie.

Zofia przyszła z ciastkami i plotkami o całym bloku. Śmiałyśmy się przez godzinę – pierwszy raz od dawna poczułam się jak człowiek.

Ale kiedy zamknęły się za nią drzwi, znów ogarnęła mnie pustka.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: Czy naprawdę jestem aż tak niewidzialna dla własnych dzieci? Czy tak wygląda starość w Polsce – samotność za zamkniętymi drzwiami bloków?

Kilka dni później zadzwoniła Aneta.

– Mamo… Tata miałby dziś urodziny. Pamiętasz?

– Pamiętam każdego dnia – odpowiedziałam cicho.

– Przepraszam, że tak rzadko dzwonię… Po prostu czasem nie wiem, co powiedzieć.

– Wystarczy „dzień dobry”, Anetko.

Po tej rozmowie poczułam ulgę i żal jednocześnie. Ulgę – bo choć przez chwilę poczuła moją tęsknotę. Żal – bo wiem, że jutro znów będzie cisza.

Czasem myślę o tym wszystkim głośno:

– Może to ja zrobiłam coś źle? Może za bardzo ich kochałam? Za bardzo chroniłam przed światem?

Ale potem przypominam sobie słowa Stasia: „Dzieci wychowuje się dla świata.”

Tylko dlaczego ten świat jest tak daleko ode mnie?

Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że rozmawiam sama ze sobą. Głośno komentuję wiadomości w telewizji albo opowiadam kwiatom na parapecie o pogodzie. Czasem śmieję się z własnej głupoty – czy tak wygląda szaleństwo?

Wczoraj spotkałam na klatce schodowej młodą sąsiadkę z dwójką dzieci.

– Dzień dobry pani Mario! Jak się pani czuje?

– Dziękuję, jakoś leci…

– Jakby pani czegoś potrzebowała – proszę śmiało dzwonić!

Uśmiechnęła się serdecznie i pobiegła za dziećmi. Przez chwilę poczułam ciepło w sercu – ktoś jeszcze zauważa moją obecność.

Ale wieczorem znów wróciła samotność.

Czasem zastanawiam się: czy to ja jestem winna temu wszystkiemu? Czy może świat tak bardzo się zmienił? Kiedyś rodzina była wszystkim – dziś każdy żyje dla siebie.

Piszę to wszystko nie po to, by wzbudzić litość. Chciałabym tylko zrozumieć: czy naprawdę bycie potrzebnym to luksus zarezerwowany tylko dla młodych? Czy starość musi oznaczać samotność?

Może ktoś z Was ma podobne doświadczenia? Jak radzicie sobie z ciszą po drugiej stronie telefonu?

Czasem myślę: czy gdybym mogła cofnąć czas i wychować dzieci inaczej – byłoby inaczej? Czy samotność to kara za matczyną miłość? A może po prostu taki jest los matek w dzisiejszych czasach?