Kwiaty, które nie pozwoliły mi zapomnieć – historia z łódzkiego blokowiska

Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – mojej matki. „Znowu te twoje kwiaty! Ile razy mam powtarzać, że nie mamy miejsca na te doniczki?!” – jej głos odbijał się echem po ciasnej kuchni naszego mieszkania na łódzkim blokowisku. Stałam przy oknie, ściskając w dłoniach świeżo ukorzenioną sadzonkę pelargonii, którą dostałam od sąsiadki z parteru. Miałam wtedy jedenaście lat i już wiedziałam, że kwiaty są moją jedyną ucieczką od domowych awantur.

Ojciec wrócił późno, jak zwykle. Pachniał piwem i zmęczeniem. „Daj jej spokój, Halina. Niech się bawi tymi kwiatkami, lepsze to niż siedzieć pod klatką z tamtymi łobuzami” – mruknął, rzucając klucze na stół. Mama spojrzała na mnie z wyrzutem, a potem na niego – i już wiedziałam, że wieczór skończy się kłótnią.

Nazywam się Kinga Nowicka. Dziś mam trzydzieści sześć lat i własną kwiaciarnię na Retkini. Ale zanim do tego doszło, musiałam przejść przez piekło.

W dzieciństwie kwiaty były moim schronieniem. Gdy rodzice się kłócili, uciekałam na balkon, gdzie w plastikowych doniczkach rosły moje bratki, begonie i pelargonie. Sąsiadka, pani Jadzia, nauczyła mnie przesadzać rośliny i rozpoznawać ich potrzeby. „Kinga, kwiaty czują wszystko. Jak płaczesz, one też więdną” – mówiła cicho, głaszcząc moje włosy.

W szkole byłam tą dziwną dziewczyną od kwiatów. Nie miałam wielu przyjaciół – dzieci śmiały się ze mnie, że wolę podlewać rośliny niż grać w gumę czy rozmawiać o chłopakach. Ale ja miałam swój świat: zielony, pachnący, cichy.

Wszystko zmieniło się w liceum. Zakochałam się po raz pierwszy – w Bartku z równoległej klasy. Przyniósł mi kiedyś bukiet stokrotek zerwanych spod szkoły. „To dla ciebie, bo jesteś jak one – niby zwykła, ale najładniejsza” – powiedział z uśmiechem. Serce mi zabiło mocniej niż kiedykolwiek.

Ale szczęście nie trwało długo. Bartek był synem dyrektorki szkoły i szybko okazało się, że jego matka nie życzy sobie „dziewczyny z bloków” w rodzinie. „Nie pasujesz do nas” – usłyszałam od niej pewnego popołudnia, gdy przyszłam po Bartka do domu. On stał obok, milczał i patrzył w podłogę. Wróciłam do domu zapłakana, rzuciłam się na łóżko i przez kilka dni nie wychodziłam z pokoju.

Mama weszła wtedy bez pukania. „Przestań się mazać przez chłopaka! Życie to nie bajka!” – krzyknęła i wyszła trzaskając drzwiami. Ojciec nawet nie zauważył mojej rozpaczy – był zajęty własnymi problemami.

Po maturze chciałam studiować ogrodnictwo na SGGW w Warszawie. Mama była przeciwna: „Po co ci to? I tak skończysz jak ja – z garbem od grzebania w ziemi”. Ojciec tylko wzruszył ramionami: „Niech robi co chce”.

Nie dostałam się za pierwszym razem. Zostałam w Łodzi i zaczęłam pracować w osiedlowym kiosku z kwiatami. Tam poznałam Elżbietę – właścicielkę, kobietę po sześćdziesiątce z sercem na dłoni i ciętym językiem.

„Masz rękę do roślin” – powiedziała pewnego dnia, gdy zobaczyła jak reanimuję zwiędnięte róże. „Ale do ludzi też musisz mieć serce. Klient nie zawsze wie czego chce – czasem wystarczy uśmiech”.

Pracowałam u niej kilka lat. W międzyczasie poznałam Pawła – przystojnego informatyka z sąsiedniego bloku. Był czuły, opiekuńczy… przynajmniej na początku.

Pobraliśmy się szybko, za szybko. Mama była dumna: „Wreszcie ktoś cię zabierze z domu!” Ojciec nawet nie przyszedł na ślub – miał „ważniejsze sprawy”.

Z Pawłem zamieszkaliśmy w kawalerce na Bałutach. Na początku było dobrze. Paweł przynosił mi tulipany bez okazji, gotował kolacje przy świecach. Ale po roku coś zaczęło się psuć.

„Po co ci te wszystkie doniczki? Zagracasz mieszkanie!” – zaczął narzekać. „Nie możesz być normalna? Moja matka mówiła, że powinnaś znaleźć prawdziwą pracę”.

Nie chciałam rezygnować z kwiatów ani pracy u Elżbiety. Paweł coraz częściej wychodził wieczorami z kolegami, wracał późno i śmierdział alkoholem. Zaczęły się awantury.

Pewnego wieczoru znalazłam w jego telefonie wiadomości do innej kobiety. „To tylko koleżanka z pracy! Przesadzasz!” – krzyczał, gdy go skonfrontowałam.

Ale ja już wiedziałam swoje. Spakowałam walizkę i wróciłam do rodziców.

Mama przyjęła mnie chłodno: „A nie mówiłam? Żaden facet nie wytrzyma z twoimi dziwactwami”.

Ojciec był już wtedy bardzo chory – rak płuc zabierał go kawałek po kawałku. Przez kilka miesięcy opiekowałam się nim sama – mama nie dawała rady psychicznie ani fizycznie.

W tym czasie kwiaty były moją jedyną pociechą. Balkon zamieniłam w dżunglę: paprocie, storczyki, pelargonie… Sąsiedzi przychodzili podziwiać mój ogród na wysokości czwartego piętra.

Ojciec odszedł w listopadzie. Mama zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Ja postanowiłam zawalczyć o siebie.

Z pomocą Elżbiety otworzyłam własną kwiaciarnię na Retkini. To był mój azyl – miejsce, gdzie mogłam być sobą bez oceniania i krytyki.

Ale życie nie przestawało mnie testować.

Pewnego dnia do kwiaciarni weszła moja młodsza siostra Aneta – ta sama, która zawsze była oczkiem w głowie mamy.

„Kinga, potrzebuję pieniędzy… Michał stracił pracę, a dzieci trzeba nakarmić” – zaczęła płaczliwym głosem.

Zawsze byłam tą odpowiedzialną, tą która pomaga wszystkim kosztem siebie. Dałam jej tyle ile mogłam – a potem jeszcze więcej, bo mama zadzwoniła z pretensjami:

„Jak możesz być taka samolubna? Aneta ma rodzinę! Ty masz tylko te swoje kwiatki!”

Czułam się jak piąte koło u wozu we własnej rodzinie.

W tym czasie poznałam Adama – klienta, który regularnie kupował bukiety dla swojej żony chorej na raka.

Pewnego dnia został dłużej:
– Wie pani… Moja żona uwielbiała kwiaty tak jak pani. Teraz już tylko patrzy na nie z łóżka…
– Proszę przekazać jej ode mnie dużo siły – odpowiedziałam cicho.
– A pani? Ma pani kogoś?
Zawahałam się:
– Mam siebie… i moje kwiaty.
Adam uśmiechnął się smutno:
– Czasem to wystarczy…

Po śmierci jego żony Adam wrócił do kwiaciarni po kilku miesiącach.
– Chciałem podziękować za wszystko… Może pójdziemy kiedyś na kawę?
Zgodziłam się bez przekonania.

Spotykaliśmy się coraz częściej – rozmawialiśmy o życiu, o stracie, o tym jak trudno jest zacząć od nowa.
Adam był inny niż Paweł – cierpliwy, czuły, nie oceniał mnie przez pryzmat mojej pasji.
Ale moja rodzina nie była zachwycona:
– Wdowiec? Z dzieckiem? Kinga, ty zawsze musisz sobie komplikować życie! – narzekała mama.
Aneta była zazdrosna:
– Tobie zawsze wszystko wychodzi…

A ja po raz pierwszy poczułam się szczęśliwa tak naprawdę dla siebie.

Dziś Adam pomaga mi prowadzić kwiaciarnię. Jego córka Zuzia traktuje mnie jak drugą mamę. Mama już nie żyje – odeszła nagle na udar kilka miesięcy temu. Z Anetą kontakt mam sporadyczny – jej pretensje już mnie nie ranią tak jak kiedyś.

Czasem stoję przy oknie mojej kwiaciarni i patrzę jak ludzie spieszą do pracy albo wracają do domów pełnych własnych dramatów i radości. Myślę wtedy o wszystkich kwiatach, które uratowały mnie przed samotnością i rozpaczą.

Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy stare rany kiedyś naprawdę się zabliźniają? A może to właśnie one sprawiają, że potrafimy docenić każdy nowy pąk nadziei?
Czekam na wasze historie…