Jak tu trafiłam? Historia Marii Kwiatkowskiej

Wszystko zaczęło się od krzyku. Nie mojego – choć miałam ochotę wrzeszczeć z bezsilności – ale mojej córki, Magdy. Stała w kuchni, trzymając w ręku rachunek za prąd, a jej głos odbijał się echem od kafelków.

– Mamo, nie rozumiesz? Nie stać nas już na to, żebyś tu mieszkała! – wykrzyczała, a jej oczy były zimne jak lód.

Siedziałam przy stole, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Mój wnuk, Olek, nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Tylko mój zięć, Paweł, próbował coś mruknąć pojednawczo, ale Magda uciszyła go gestem.

– Przecież to mój dom… – wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. – Tu się wychowałam, tu wychowałam ciebie…

Magda westchnęła ciężko i odwróciła się do okna. – Mamo, musisz zrozumieć. Olek potrzebuje własnego pokoju. Paweł pracuje zdalnie i nie ma gdzie się skupić. Ty… ty przecież i tak tylko siedzisz przed telewizorem.

Zrobiło mi się niedobrze. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Przypomniałam sobie, jak jeszcze kilka lat temu to ja gotowałam obiady dla wszystkich, prałam ich rzeczy, odbierałam Olka ze szkoły. Teraz byłam tylko ciężarem.

Nie spałam tej nocy. Słyszałam przez cienką ścianę, jak Magda rozmawia przez telefon z kimś – chyba z ciotką Basią.

– Tak, Basia… Mama już nie daje rady. Zapomina o lekach, ostatnio zostawiła gaz odkręcony… Boję się o Olka. Musimy coś zrobić.

Następnego dnia Magda zaprosiła mnie na rozmowę. Przy stole siedzieli już Paweł i Olek.

– Mamo – zaczęła cicho – znalazłam dla ciebie miejsce w Domu Seniora „Zacisze”. Tam będziesz miała opiekę, lekarza na miejscu…

– Ale ja nie chcę! – przerwałam jej rozpaczliwie. – Ja chcę być z rodziną!

Paweł spuścił wzrok. Olek wzruszył ramionami.

– Mamo, to już postanowione – powiedziała Magda stanowczo. – Jutro przyjedzie bus. Spakowałam ci rzeczy.

Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Widziałam swoje życie spakowane w dwie walizki: zdjęcia ślubne z moim nieżyjącym już mężem Staszkiem, albumy z dzieciństwa Magdy, kilka swetrów i książek. Wszystko inne zostało.

W Domu Seniora powitał mnie zapach gotowanej kapusty i środków czystości. Pani pielęgniarka uśmiechnęła się sztucznie.

– Pani Maria? Zapraszam do pokoju numer 12. Ma pani współlokatorkę, panią Zofię.

Zofia była milcząca i patrzyła na mnie spode łba.

– Nowa? – mruknęła tylko.

Przez pierwsze dni nie mogłam spać. Słyszałam płacz innych pensjonariuszy nocą, szuranie kapci po korytarzu. Czułam się jak w więzieniu.

Magda zadzwoniła po tygodniu.

– Mamo, jak tam? Wszystko w porządku?

– Nie… – odpowiedziałam szczerze. – Chcę do domu.

– Mamo, nie zaczynaj…

I rozłączyła się.

Z czasem nauczyłam się rytmu tego miejsca: pobudka o siódmej, śniadanie o ósmej, gimnastyka na korytarzu, potem telewizja albo zajęcia plastyczne. Zofia czasem opowiadała mi o swojej rodzinie.

– Syn przyjeżdża raz w miesiącu – mówiła gorzko. – Przywozi czekoladki i znika po piętnastu minutach.

Zaczęłyśmy się zaprzyjaźniać. Razem narzekałyśmy na jedzenie i wspominałyśmy dawne czasy.

Pewnego dnia odwiedziła mnie Magda z Olkiem.

– Cześć, babciu – powiedział Olek bez entuzjazmu.

Magda przyniosła mi nowy sweter i kilka zdjęć wnuczki Hani (córki mojej siostry). Przeglądałyśmy je razem.

– Mamo, musisz tu zostać jeszcze trochę… Wiesz, Paweł dostał awans i teraz pracuje jeszcze więcej…

– A ja? – zapytałam cicho. – Ja już nie jestem wam potrzebna?

Magda spojrzała na mnie ze złością.

– Mamo! Przestań robić sceny! My też mamy swoje życie!

Po ich wyjściu długo płakałam w poduszkę. Zofia próbowała mnie pocieszyć:

– Wiesz co? Moja córka też mnie tu zostawiła. Bo miała remont mieszkania i „nie było miejsca”.

Zaczęłyśmy snuć plany ucieczki – żartowałyśmy, że uciekniemy przez kuchenne okno i pojedziemy nad morze autostopem.

Ale prawda była taka, że nikt na nas nie czekał.

W domu opieki czas płynie inaczej. Każdy dzień jest podobny do poprzedniego: te same twarze, te same rozmowy o pogodzie i zdrowiu. Czasem ktoś umiera w nocy i rano jego łóżko stoi puste.

Najbardziej bolało mnie to, że stałam się dla własnej córki problemem do rozwiązania. Kiedyś byłam jej całym światem – pamiętam jak tuliła się do mnie po nocnych koszmarach, jak płakała po pierwszym zawodzie miłosnym…

Teraz byłam tylko starą kobietą do przechowania.

Pewnego dnia dostałam list od kuzynki z Gdańska:

„Mario! Słyszałam od Basi co się stało… Nie daj się złamać! Jesteś silna! Może kiedyś przyjadę Cię odwiedzić?”

Ten list był dla mnie jak promyk słońca w pochmurny dzień.

Zaczęłam pisać pamiętnik – zapisywałam wszystko: wspomnienia z dzieciństwa na wsi pod Łomżą, pierwszą miłość do Staszka, narodziny Magdy…

Czasem pielęgniarka zaglądała do mnie:

– Pani Mario, może kawa?

– Dziękuję…

Czułam wdzięczność za każdą drobną uprzejmość.

Ale nocami wracały pytania: czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko? Czy byłam złą matką? Czy mogłam coś zrobić inaczej?

Kiedyś usłyszałam rozmowę Magdy z Pawłem przez telefon (przyszli odwiedzić Zofię):

– Wiesz co? Mama chyba już się przyzwyczaiła… Może nawet jest jej lepiej niż z nami?

Zakrztusiłam się łzami ze złości i żalu.

Czy naprawdę tak łatwo można wymazać matkę ze swojego życia?

Dziś siedzę przy oknie w pokoju numer 12 i patrzę na szare niebo nad Warszawą. Zofia rozwiązuje krzyżówki. Ja piszę te słowa z nadzieją, że ktoś je przeczyta i pomyśli dwa razy zanim odda matkę czy ojca do domu opieki.

Czy starość naprawdę musi oznaczać samotność? Czy rodzina to tylko obowiązek? A może miłość kończy się wtedy, gdy przestajemy być potrzebni?