Jak roztrzaskałem kafelki w łazience: historia o gniewie, niesprawiedliwości i rodzinnych tajemnicach
— Nie oddam ci tej kaucji, Paweł. Zostawiłeś plamę na ścianie w kuchni i pękniętą deskę sedesową. — Głos pani Zofii, właścicielki mieszkania, był zimny jak lód, a jej wzrok wbijał się we mnie jak szpilki.
Stałem w przedpokoju, ściskając klucze tak mocno, że aż bolały mnie palce. W głowie dudniło mi tylko jedno: to niesprawiedliwe. Przez dwa lata dbałem o to mieszkanie lepiej niż o własne zdrowie. Malowałem ściany, naprawiałem cieknący kran, nawet kupiłem nową lampę do łazienki. A teraz miałem stracić trzy tysiące złotych przez jakąś plamę i deskę, która pękła już dawno temu?
— Przecież to tylko plama! — wybuchłem. — I ta deska była już stara, kiedy się wprowadzałem!
Pani Zofia wzruszyła ramionami.
— Takie są zasady. Możesz iść do sądu, ale nie wróżę ci sukcesu.
Wyszedłem na klatkę schodową, czując, jak narasta we mnie fala gniewu. Zadzwoniłem do mamy.
— Mamo, ona nie chce mi oddać kaucji! — krzyknąłem do słuchawki.
— Pawełku, nie denerwuj się tak. Może spróbuj jeszcze raz porozmawiać? — Jej głos był cichy, zmęczony. Odkąd tata odszedł do innej kobiety, mama była cieniem samej siebie.
— Nie ma o czym rozmawiać! — rzuciłem i rozłączyłem się.
Wróciłem do mieszkania. Stałem przez chwilę w pustym salonie, patrząc na gołe ściany. Wtedy zobaczyłem w kącie stary młot, który zostawił tu poprzedni lokator. Wziąłem go do ręki. Był ciężki, zimny. Poczułem przypływ adrenaliny.
Wszedłem do łazienki. Białe kafelki błyszczały czystością – sam je szorowałem przed wyprowadzką. Ale nagle ogarnęła mnie myśl: skoro mam stracić kaucję za nic, to niech chociaż będzie za coś.
Zamachnąłem się i uderzyłem w kafelki nad wanną. Huk rozległ się po całym mieszkaniu. Kafelki popękały jak lód pod butem. Uderzyłem jeszcze raz, i jeszcze. Kawałki ceramiki posypały się na podłogę.
W tym momencie zadzwonił telefon. To była moja siostra, Kasia.
— Paweł, co ty wyprawiasz? Sąsiadka dzwoniła do mamy, że coś demolujesz!
— Mam dość bycia frajerem! — wrzasnąłem. — Zawsze ktoś mnie wykorzystuje! Tata zostawił nas dla innej, mama nigdy nie potrafiła postawić się sąsiadom, a teraz ta stara wiedźma chce mnie okraść!
— Uspokój się! — Kasia próbowała mówić spokojnie, ale słyszałem w jej głosie strach. — Przyjedź do mnie na noc, pogadamy.
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na zniszczone kafelki i czułem dziwną ulgę. Jakby cały gniew z ostatnich lat znalazł ujście w tych kilku uderzeniach młota.
Następnego dnia zadzwoniła pani Zofia.
— Co pan zrobił w łazience?! — jej głos drżał ze złości.
— Teraz przynajmniej ma pani powód, żeby zatrzymać kaucję — odpowiedziałem zimno i rozłączyłem się.
Przez kolejne dni nie mogłem spać. W głowie miałem obraz mamy płaczącej po odejściu taty, siebie jako dziecka chowającego się pod stołem podczas ich kłótni, Kasi próbującej godzić wszystkich wokół. Zrozumiałem, że ten gniew nie był tylko o kaucję – to był gniew na całe życie pełne niesprawiedliwości i poczucia bycia wykorzystywanym.
Kiedy w końcu pojechałem do Kasi, przyjęła mnie bez słowa wyrzutu. Zrobiła herbatę i usiedliśmy przy kuchennym stole.
— Wiesz — zaczęła cicho — czasem mam wrażenie, że wszyscy w naszej rodzinie dusimy w sobie złość. Ty wybuchłeś pierwszy.
Patrzyłem na nią długo. Miała rację. Może gdybyśmy umieli rozmawiać o tym wcześniej, nie musiałbym roztrzaskiwać kafelków w czyjejś łazience.
Kilka dni później dostałem wezwanie do zapłaty za zniszczenia. Pani Zofia groziła sądem. Mama była załamana, Kasia próbowała mnie pocieszać.
Ale ja po raz pierwszy od dawna poczułem się wolny – jakby ten akt destrukcji był moim własnym manifestem przeciwko wszystkim drobnym niesprawiedliwościom życia.
Dziś wiem, że nie tędy droga. Ale czy można nauczyć się radzić sobie z gniewem inaczej niż przez wybuch? Czy ktoś z was też kiedyś poczuł taką bezsilność, że chciał wszystko rozwalić? Może to nie tylko moja historia…