Idealna synowa? Prawda o rodzinie, której nikt nie chce usłyszeć
Już od progu wiedziałam, że coś jest nie tak. Gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania moich przyszłych teściów w Zabrzu, pani Teresa spojrzała na mnie z góry i syknęła do swojego męża: — No, zobaczymy, ile wytrzyma.
Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata i naiwne marzenie o ciepłej, polskiej rodzinie. Zakochałam się w Pawle — cichym, zamkniętym w sobie chłopaku z sąsiedztwa. Wychowałam się w domu dziecka w Gliwicach, więc każda namiastka normalności była dla mnie jak tlen. Paweł był moim światem. Ale jego matka… od początku dawała mi do zrozumienia, że jestem tu tylko gościem.
— Skąd ty ją wytrzasnąłeś? — zapytała Pawła przy pierwszym wspólnym obiedzie, nie patrząc mi w oczy. — Przecież ona nawet nie wie, jak się robi prawdziwy rosół.
— Mamo! — Paweł próbował ją uciszyć, ale ona tylko machnęła ręką.
— Daj spokój, synu. Ja swoje wiem.
Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Ale nie sądziłam, że przez kolejne lata będę musiała walczyć o każdy uśmiech, każde dobre słowo. Pani Teresa miała swoje zasady: dom musi błyszczeć, obiad na stole punkt dwunasta, a synowa powinna być zawsze wdzięczna za wszystko. Ja pracowałam na trzy zmiany w szpitalu jako pielęgniarka i często wracałam wykończona. Ale dla niej to był tylko dowód na to, że jestem leniwa.
— U nas w domu kobieta nie leży do południa! — krzyczała przez telefon, gdy raz pozwoliłam sobie pospać do dziewiątej po nocnej zmianie.
Paweł próbował mnie bronić, ale był zbyt słaby. Jego ojciec, pan Marian, milczał i patrzył w telewizor. Czułam się coraz bardziej samotna. Nawet gdy zaszłam w ciążę, zamiast radości usłyszałam:
— Oby tylko dziecko nie miało twojego charakteru.
Płakałam nocami do poduszki. Czułam się jak intruz we własnym życiu. Moja rodzina zastępcza mieszkała daleko i kontakt urwał się po liceum. Nie miałam nikogo poza Pawłem… a on coraz częściej znikał wieczorami z kolegami.
Wszystko zmieniło się pewnego grudniowego wieczoru. Byłam wtedy w ósmym miesiącu ciąży. Paweł wrócił do domu pijany i rzucił kluczami o ścianę.
— Twoja matka znowu dzwoniła — powiedziałam cicho.
— Daj mi spokój! — wrzasnął. — Zawsze tylko narzekasz! Może gdybyś była normalna, to by cię polubiła!
To był pierwszy raz, kiedy mnie uderzył. Nie mocno — ot, pchnięcie w ramię — ale wystarczyło, żebym poczuła się jak śmieć. Następnego dnia przepraszał na kolanach. Obiecał poprawę. Ale wiedziałam już, że coś we mnie pękło.
Urodziłam córkę — Zosię — sama w szpitalu. Paweł przyszedł dopiero następnego dnia z kwiatami i przeprosinami. Pani Teresa nawet nie zadzwoniła.
Przez kolejne miesiące próbowałam być idealną matką i żoną. Gotowałam obiady według przepisów teściowej, sprzątałam na błysk, chodziłam z Zosią na spacery do parku pod jej blokiem.
— No, może coś z niej będzie — powiedziała kiedyś pani Teresa do swojej sąsiadki na klatce schodowej. Stałam wtedy za drzwiami i słyszałam każde słowo.
Ale potem przyszły kolejne ciosy. Paweł coraz częściej znikał na całe noce. Znalazłam w jego telefonie wiadomości od jakiejś Magdy z pracy:
— Tęsknię za tobą…
Zamarłam. Zrobiło mi się niedobrze. Kiedy go skonfrontowałam, wybuchł:
— Ty nawet nie potrafisz być kobietą! Magda przynajmniej mnie rozumie!
Spakowałam siebie i Zosię w jedną torbę i pojechałam do koleżanki z pracy — Anity. Przygarnęła mnie bez słowa pytania.
Przez kilka tygodni żyłyśmy we trzy w jej kawalerce na osiedlu Kopernika. Dzwoniła do mnie pani Teresa:
— Wróć do Pawła! Dziecko potrzebuje ojca! Co ludzie powiedzą?!
Ale ja już nie chciałam wracać do tego piekła.
Paweł przyszedł raz pod blok Anity z kwiatami i butelką whisky:
— Wróć… Proszę…
Zamknęłam mu drzwi przed nosem.
Po kilku miesiącach dostałam mieszkanie komunalne na obrzeżach miasta. Zaczęłyśmy nowe życie — ja i Zosia. Było ciężko: praca na zmiany, żłobek, rachunki… Ale pierwszy raz od lat czułam się wolna.
Pani Teresa nie dawała za wygraną:
— Jesteś egoistką! Zniszczyłaś moją rodzinę!
Nie odpowiadałam już na jej telefony.
Po roku Paweł przyszedł do nas trzeźwy i skruszony:
— Chcę być ojcem dla Zosi…
Pozwoliłam mu widywać córkę pod warunkiem terapii alkoholowej. Zaczął się leczyć. Po dwóch latach był innym człowiekiem — spokojniejszym, pokornym.
Pani Teresa nigdy mnie nie przeprosiła. Nawet gdy Zosia zachorowała poważnie na zapalenie płuc i trafiła do szpitala, zadzwoniła tylko raz:
— To przez twoją nieudolność! Gdyby była ze mną, nic by jej nie było!
Wtedy po raz pierwszy powiedziałam jej prosto w twarz:
— Nigdy nie byłam dla pani wystarczająco dobra. Ale dla mojej córki jestem najlepszą matką, jaką potrafię być.
Zosia wyzdrowiała. Dziś ma siedem lat i jest moim największym szczęściem.
Paweł jest obecny w jej życiu jako ojciec — już nie jako mąż. Rozwiedliśmy się dwa lata temu. On ułożył sobie życie z inną kobietą; ja znalazłam spokój sama ze sobą.
Czasem spotykam panią Teresę na rynku albo w kościele. Patrzy na mnie z pogardą i odwraca wzrok.
A ja? Idę dalej z podniesioną głową.
Czy naprawdę trzeba być „idealną synową”, by zasłużyć na szacunek? A może wystarczy być po prostu dobrym człowiekiem? Co o tym myślicie?