Gdy wszystko się wali – historia ojca, który nie poddał się losowi

– Już i tak mu nie pomożesz – powiedziała Monika lodowatym tonem, patrząc na mnie przez szybę szpitalnej sali. – Przyjedź i porozmawiaj z lekarzem, jeśli mi nie wierzysz. Tam są pielęgniarki, będą dla niego odpowiednie warunki. Nie na darmo przecież wymyślono opiekę paliatywną, wszyscy tak robią…

W tej chwili poczułem, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi. Stałem na korytarzu szpitala w Olsztynie, a za szybą leżał mój synek, Staś. Miał zaledwie dziewięć miesięcy i od początku walczył o każdy oddech. Urodził się dwa miesiące przed terminem, ledwo żywy, a ja przez te wszystkie tygodnie żyłem tylko nadzieją, że będzie lepiej. Monika… Ona od początku była inna. Kiedy Staś płakał w nocy, przewracała się na drugi bok. „To twoja kolej” – rzucała szeptem przez zaciśnięte zęby.

Nie chciała chodzić do lekarzy. Twierdziła, że to wszystko przez nich – przez te badania, przez szpitale. „USG było w porządku, wszystko było dobrze” – powtarzała. Ale czy było? Staś miał już trzy miesiące i nie trzymał główki. Sam umawiałem wizyty u neurologów, sam słuchałem tych wszystkich niezrozumiałych słów: hipotonia, opóźnienie rozwoju, ryzyko padaczki. Za każdym razem czułem się jak dziecko, które zgubiło się w wielkim mieście.

W końcu trafiłem do poradni genetycznej. Usłyszałem: „Jest szansa na poprawę, ale potrzebne są specjalistyczne leki i rehabilitacja”. Wtedy podjąłem decyzję – wyjeżdżam do Niemiec na budowę. Kolega już dawno mnie namawiał: „Dobrze płacą, dasz radę!” Monika nie chciała mnie puścić, ale nie widziałem innego wyjścia. Musiałem zarobić na leczenie syna.

Myślałem, że zostawiam Stasia pod opieką matki. Jak się okazało – myliłem się. Przez pół roku to moja mama, babcia Stasia, codziennie jeździła do szpitala, smarowała wnuka kremem przeciw odleżynom i robiła mu masaże. Monika wróciła do pracy i nawet mi o tym nie powiedziała. Dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy zadzwoniłem z informacją, że wracam na miesiąc urlopu.

– Monika, to przecież nasz syn! – krzyknąłem przez telefon. – Jaki paliatyw? Po co ja tam haruję? Przecież lekarz mówił, że są leki!

– Jakie leki?! – wrzasnęła. – Widziałeś go w ogóle? Nie było cię tu pół roku! Jestem jeszcze młoda i chcę żyć dla siebie! Dziecko można urodzić inne! Nie będę całe życie zmieniać pieluch!

Wtedy pierwszy raz zobaczyłem w niej zupełnie obcą osobę. Zagroziłem rozwodem.

– To składaj! – rzuciła pogardliwie. – Przeżyłam tyle bez ciebie i dalej przeżyję!

Nie wierzyłem, że naprawdę odejdzie. Ale kiedy wróciłem do Polski, klucze do mieszkania przyniosła mi mama. Monika już się wyprowadziła – znalazła sobie kogoś innego.

– Nie martw się, synku – powiedziała mama cicho. – Damy radę. Pomogę ci ze Stasiem, tylko musisz tu znaleźć pracę…

Mama była już schorowana, sama ledwo chodziła po schodach. To ona mnie wychowała – moja własna matka zostawiła mnie u niej „na chwilę”, a potem już nie wróciła. Była piosenkarką w Warszawie, przysyłała pieniądze do czasu matury. Potem uznała, że jestem dorosły.

Pamiętam ten jeden raz, kiedy pojechałem na jej koncert do Torunia. Stałem pod sceną z bukietem róż za całą moją wypłatę z budowy. Marzyłem: podejdzie do mnie po występie, przytuli i powie: „To mój syn!” Ale ona nawet nie spojrzała mi w oczy – wzięła kwiaty i rzuciła gdzieś za kulisy.

Po koncercie próbowałem dostać się do garderoby. Ochroniarz powiedział: „Pani Marta jest zmęczona”. Czekałem na telefon miesiąc… Nigdy nie zadzwoniła.

Od tamtej pory nie słucham jej piosenek. Mama była dla mnie wszystkim – matką i ojcem naraz.

Teraz dla Stasia też była wszystkim. Znalazłem pracę jako magazynier w hurtowni spożywczej – nocki były ciężkie, ale przynajmniej mogłem być ze Stasiem w dzień.

Monika nie dzwoniła nawet na urodziny syna.

Pewnego ranka mama powiedziała:
– Michałku… miałam dziwny sen tej nocy… Twój tata przyszedł po wodę ze studni… A ja mówię: „Jak mam ci ją zanieść? Przecież ledwo chodzę!” A on: „Tu wszyscy chodzą”… I widzę ciebie w garniturze z piękną dziewczyną u boku…
– Mamo… jaka dziewczyna? Kto by chciał faceta z takim bagażem?

Następnego dnia mama już się nie obudziła.

Pogrzeb był skromny i cichy. Pomogła mi matka biologiczna – Marta przyjechała na chwilę i wróciła do Warszawy zaraz po stypie.

Po kilku tygodniach zadzwoniła:
– Znalazłam opiekunkę dla Stasia. Sama jej zapłacę.

Nie miałem siły się kłócić.

Spodziewałem się starszej pani z doświadczeniem, a przyszła młoda dziewczyna – Ania. Miała dwadzieścia dwa lata i właśnie skończyła kurs opiekuna medycznego.
– Proszę się nie martwić! Wszystko umiem! – zapewniała drżącym głosem.

Pierwsze dni były katastrofą:
– Panie Michale! Staś czka! Co robić?
– Proszę go potrzymać pionowo…
– Panie Michale! On dziwnie oddycha!
– Aniu… inhalator jest w szafce…

Ale po kilku tygodniach Ania nabrała wprawy. Ja musiałem zmienić pracę na budowie – tylko tam mogłem wychodzić wcześniej i wracać na czas.

W weekendy Ania nie mogła zostać dłużej – studiowała zaocznie fizjoterapię i dorabiała korepetycjami z angielskiego.

Na pierwsze urodziny Stasia przyszła jednak z balonem i własnoręcznie wydzierganym sweterkiem.
– To dla niego…
Zaprosiłem ją na herbatę i tort. Potem poszliśmy razem na spacer po parku nad Łyną.

Kiedy przechodziliśmy przez pasy, zobaczyłem Monikę po drugiej stronie ulicy – wymalowaną, śmiejącą się z koleżankami.
Ania zauważyła mój wzrok:
– Kto to?
– Nikt ważny…
Uśmiechnęła się lekko i wtedy zobaczyłem jej dołeczki w policzkach…

Pensji z budowy nadal nie wypłacali regularnie. Leki dla Stasia kończyły się szybciej niż pieniądze wpływały na konto.
Musiałem zadzwonić do Marty:
– Czy nie pomagam ci wystarczająco?! – usłyszałem zirytowany głos matki. – Wiesz ile płacę tej dziewczynie? Co z ciebie za facet?

Zaniemówiłem ze wstydu.
Wyłączyłem telefon i usiadłem przy kuchennym stole ze łzami w oczach.

Wtedy przyszła Ania z kopertą:
– To na leki dla Stasia…
– Ale jak to? Przecież odkładałaś na studia!
– Mam gdzie mieszkać… a on potrzebuje tych leków bardziej niż ja wyjazdu do Londynu…

Nie wiedziałem co powiedzieć.
– Oddam ci wszystko…
– Może zamiast tego pójdziemy razem na spacer w weekend?
Uśmiechnęła się znów tym swoim uśmiechem z dołeczkami.

Patrzyłem na nią długo i nagle przypomniałem sobie słowa mamy ze snu: „Z piękną dziewczyną u boku”…
Czy to możliwe, żeby po tylu ciosach od losu jeszcze coś dobrego mogło mnie spotkać? Czy człowiek naprawdę może zacząć od nowa nawet wtedy, gdy wydaje mu się, że już wszystko stracił?

A wy… co myślicie? Czy warto ufać ludziom po tym wszystkim? Czy los daje drugą szansę każdemu?