Dopóki świeci się światło – historia Zofii z bloku na Pradze
Na klatce schodowej śmierdziało gotowaną brukselką i wilgocią. Słyszałam, jak sąsiad z góry trzaska drzwiami, a dzieci z trzeciego piętra wrzeszczą, jakby ktoś je obdzierał ze skóry. Stałam pod drzwiami swojego mieszkania, ściskając klucz tak mocno, że aż bolały mnie palce. W środku czekała na mnie tylko cisza i światło starej lampy nad stołem – tej samej, którą kupiliśmy z Władkiem czterdzieści lat temu na bazarze Różyckiego.
Władek już nie wróci. Umarł nagle, na wiosnę, kiedy jeszcze miałam nadzieję, że coś się zmieni. Od tamtej pory wszystko jest inne. Nawet światło tej lampy wydaje się zimniejsze. Synowie – Paweł i Tomek – dzwonią rzadko. Paweł mieszka w Gdańsku, Tomek pod Wrocławiem. Mają swoje życie, swoje żony, swoje dzieci. „Mamo, nie martw się, przyjedziemy na święta” – powtarzają co roku, a potem zawsze coś im wypada.
Weszłam do mieszkania. W kuchni czekał na mnie stół nakryty dla jednej osoby. Na parapecie zwiędły storczyk, a na lodówce magnes z Zakopanego – prezent od wnuczki, której nie widziałam od dwóch lat. Przysiadłam ciężko na krześle i spojrzałam na zegar. Siedemnasta trzydzieści. Dziś kończę siedemdziesiąt osiem lat.
Nikt nie zadzwonił. Nawet sąsiadka z naprzeciwka, pani Irena, która zwykle wpadała pożyczyć cukier albo poplotkować o polityce. Odkąd jej córka zabrała ją do siebie do Legionowa, na korytarzu zrobiło się jeszcze ciszej.
Wzięłam do ręki telefon i zadzwoniłam do Pawła. Po trzech sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka: „Tu Paweł Nowicki, proszę zostawić wiadomość”. Rozłączyłam się bez słowa.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Serce mi stanęło – kto to może być o tej porze? Otworzyłam ostrożnie. Na progu stała dziewczyna z piątego piętra – Karolina, córka pani Grażyny. Miała rozczochrane włosy i czerwone policzki od zimna.
– Dobry wieczór, pani Zofio… Przepraszam, że tak późno… Mama wysłała mnie po cebulę, ale… – zawahała się – …ale ja… ja chyba bardziej chciałam pogadać.
Patrzyłam na nią przez chwilę w milczeniu. W końcu skinęłam głową i wpuściłam ją do środka.
– Siadaj, dziecko. Herbaty?
– Poproszę – odpowiedziała cicho.
Zaparzyłam dwie szklanki herbaty i postawiłam na stole. Karolina bawiła się rękawem bluzy.
– Co się stało? – zapytałam łagodnie.
– Mama znowu się kłóci z tatą… O wszystko. O pieniądze, o szkołę, o to, że nie chcę chodzić na religię… W domu jest tak głośno, że nie mogę spać.
Poczułam znajome ukłucie w sercu. Ile razy sama krzyczałam na Władka? Ile razy dzieci chowały się w swoim pokoju?
– Wiesz… – zaczęłam ostrożnie – …czasem dorośli nie potrafią inaczej rozmawiać. Ale to nie twoja wina.
Karolina spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
– Chciałabym uciec stąd jak najdalej.
– Ja też kiedyś chciałam – przyznałam szeptem.
Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy. Tylko zegar tykał głośno nad drzwiami.
Nagle rozległ się dźwięk telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz: Tomek.
– Mamo? Wszystkiego najlepszego… Przepraszam, że tak późno dzwonię… Mamy tu zamieszanie z Hanią, bo ma gorączkę… Ale pamiętam o tobie.
– Dziękuję, synku – odpowiedziałam cicho. – Wszystko w porządku.
– Jakbyś czegoś potrzebowała… Dzwoń, dobrze?
– Dobrze.
Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na Karolinę.
– Widzisz? Czasem ktoś jednak pamięta.
Uśmiechnęła się blado.
– Pani Zofio… Mogę zostać jeszcze chwilę?
– Zostań ile chcesz.
Zaparzyłam kolejną herbatę i wyjęłam z szafki ostatni kawałek sernika. Karolina jadła powoli, jakby bała się, że zaraz ktoś ją stąd wygoni.
Po godzinie usłyszałyśmy hałas na korytarzu – pani Grażyna wołała córkę przez drzwi.
– Karolina! Gdzie jesteś?!
Dziewczyna zerwała się przestraszona.
– Idź już, żeby mama się nie martwiła – powiedziałam spokojnie.
Karolina przytuliła mnie niespodziewanie mocno.
– Dziękuję… Za wszystko.
Zamknęłam za nią drzwi i usiadłam z powrotem przy stole. Lampa nad głową lekko zamigotała. Przez chwilę miałam wrażenie, że Władek siedzi naprzeciwko mnie i patrzy z tym swoim łobuzerskim uśmiechem.
Może nie jestem już nikomu potrzebna tak jak kiedyś. Może moje dzieci mają swoje życie i swoje sprawy. Ale dopóki ktoś zapuka do moich drzwi… dopóki mogę zaparzyć komuś herbatę i wysłuchać jego historii… dopóty świeci się we mnie światło.
Czy naprawdę jesteśmy samotni, jeśli potrafimy być dla kogoś choćby chwilowym schronieniem? A może to właśnie te drobne spotkania są sensem naszego życia?