Czy będziesz na mnie czekać? Historia Zofii z podwarszawskiego Pruszkowa

– Zosiu, nie rób scen przy dzieciach! – wrzasnęła matka, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam w przedpokoju, trzymając w ręku list od ojca, który właśnie napisał, że nie wróci do domu. Miałam wtedy czternaście lat i pierwszy raz poczułam, jak to jest być naprawdę sama.

Wtedy zaczęło się moje życie na krawędzi – między nadzieją a rozpaczą. Pruszków, blok z wielkiej płyty, trzypokojowe mieszkanie na czwartym piętrze bez windy. Ojciec odszedł do innej kobiety, a matka zaczęła pić. Ja i mój młodszy brat, Michał, staliśmy się dla siebie wszystkim. Ale nie mogłam być dla niego matką – byłam tylko przestraszoną nastolatką.

Pamiętam, jak pewnego wieczoru Michał zapytał:
– Zosiu, a tata wróci?
– Nie wiem – odpowiedziałam, dusząc łzy. – Ale ja tu jestem.

To wtedy obiecałam sobie, że nigdy nie zostawię nikogo, kogo kocham. Że będę czekać – choćby nie wiem co.

Lata mijały. Matka pogrążała się w swoim świecie. Ja uciekałam do nauki i marzeń o innym życiu. W liceum poznałam Pawła – chłopaka z sąsiedniego bloku. Był inny niż wszyscy: cichy, zamyślony, zaczytany w książkach o podróżach. Zakochałam się po uszy.

Pierwszy pocałunek pod klatką, pierwszy spacer po parku Potulickich, pierwsze wyznanie miłości szeptane przez telefon po północy. Wydawało mi się, że świat w końcu się do mnie uśmiechnął.

Ale życie szybko sprowadziło mnie na ziemię. Paweł dostał się na studia do Krakowa. Ja zostałam w Warszawie – musiałam opiekować się Michałem i pracować po lekcjach w osiedlowym sklepie spożywczym.

– Zosiu, poczekasz na mnie? – zapytał Paweł przed wyjazdem.
– Będę czekać – odpowiedziałam bez wahania.

Pisaliśmy do siebie listy. Dzwoniliśmy rzadko – nie było nas stać na długie rozmowy. Po roku Paweł napisał coraz rzadziej. W końcu przestał zupełnie. Dowiedziałam się od wspólnej znajomej, że zakochał się w koleżance ze studiów.

Pękło we mnie coś na zawsze. Ale nie mogłam sobie pozwolić na rozpacz – Michał potrzebował mnie bardziej niż kiedykolwiek.

Matka piła coraz więcej. Często wracałam do domu i znajdowałam ją śpiącą na podłodze w kuchni. Raz próbowałam ją obudzić:
– Mamo, proszę cię…
– Daj mi spokój! – krzyknęła i odepchnęła mnie tak mocno, że uderzyłam głową o szafkę.

Wtedy postanowiłam: muszę uciec. Dla siebie i dla Michała.

Po maturze wyprowadziłam się do Warszawy. Wynajęłam pokój na Ochocie i zaczęłam pracować jako recepcjonistka w małym hotelu. Michał został z matką – miał wtedy szesnaście lat i był już bardziej samodzielny niż ja w jego wieku.

Przez pierwsze miesiące płakałam co noc. Czułam się winna, że zostawiłam brata. Ale wiedziałam, że jeśli nie zadbam o siebie, nie pomogę nikomu.

W pracy poznałam Andrzeja – starszego ode mnie o dziesięć lat menadżera hotelu. Był czarujący, pewny siebie, zawsze elegancki. Zakochałam się w nim jak głupia dziewczynka.

Andrzej miał żonę i dwójkę dzieci. Dowiedziałam się o tym dopiero po kilku miesiącach związku.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś?!
– Bałem się cię stracić…
– To ja cię straciłam! – krzyknęłam i wybiegłam z jego mieszkania.

Ale wróciłam. Wróciłam wiele razy. Bo byłam samotna, bo potrzebowałam czułości, bo chciałam wierzyć, że ktoś na mnie czeka.

Związek z Andrzejem trwał trzy lata. Były chwile szczęścia – wyjazdy nad morze poza sezonem, spacery po Starym Mieście nocą, śniadania w łóżku w wynajętym apartamencie. Ale były też długie tygodnie ciszy, kiedy wracał do rodziny i udawał, że mnie nie ma.

W końcu jego żona dowiedziała się o wszystkim. Andrzej zniknął z mojego życia z dnia na dzień.

Zostałam sama. Miałam dwadzieścia sześć lat i poczucie, że już nigdy nikomu nie zaufam.

Michał tymczasem skończył technikum i wyjechał do Niemiec za pracą. Matka trafiła do szpitala psychiatrycznego po próbie samobójczej. Jeździłam do niej co tydzień – siedziałyśmy naprzeciwko siebie w sterylnym pokoju rozmów i milczałyśmy godzinami.

– Przepraszam cię, Zosiu – powiedziała kiedyś cicho.
– Ja też cię przepraszam, mamo.

Nie umiałam jej nienawidzić.

Mijały lata. Pracowałam coraz więcej – najpierw jako recepcjonistka, potem awansowałam na kierowniczkę zmiany. Miałam własne mieszkanie na kredyt na Ursynowie i kota o imieniu Figa.

Czasem próbowałam układać sobie życie z kimś nowym – były randki przez internet, niezręczne spotkania w kawiarniach, krótkie romanse kończące się rozczarowaniem.

Najgorsze były święta. Wigilia u brata w Berlinie albo samotna kolacja przy świecy z zamrożonym barszczem z Biedronki.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie matka:
– Zosiu… umieram chyba…
Pojechałam do Pruszkowa natychmiast. Matka leżała w łóżku, wychudzona i blada.
– Przepraszam cię za wszystko…
– Cicho już… jestem tu.
Trzymałam ją za rękę do samego końca.

Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania i długo patrzyłam przez okno na rozświetlone bloki Ursynowa. Czułam ulgę i żal jednocześnie.

Michał został w Niemczech – miał tam żonę i dwójkę dzieci. Dzwoniliśmy do siebie rzadko; rozmowy były krótkie i powierzchowne.

Zostałam sama ze swoimi wspomnieniami i pytaniami bez odpowiedzi.

Któregoś wieczoru napisał do mnie Paweł – ten sam Paweł sprzed lat:
– Zosiu… myślisz czasem o tamtych czasach?
Zadrżały mi ręce nad klawiaturą:
– Czasem tylko tym żyję.
– Spotkajmy się?

Spotkaliśmy się w kawiarni przy Nowym Świecie. Paweł był siwy, trochę przygarbiony, ale ten sam błysk w oku co kiedyś.
Rozmawialiśmy długo o wszystkim i o niczym: o życiu, które nas rozdzieliło; o marzeniach, których nie spełniliśmy; o ludziach, których już nie ma.
Na koniec zapytał:
– Gdybyś mogła cofnąć czas… poczekałabyś na mnie?
Patrzyłam mu prosto w oczy:
– Chyba tak… Ale czy ty byś poczekał?
Uśmiechnął się smutno:
– Nie wiem… Może nikt z nas nie umie czekać naprawdę?

Wróciłam do domu z poczuciem dziwnej ulgi. Może właśnie o to chodziło całe życie: żeby próbować kochać mimo wszystko? Żeby czekać nawet wtedy, gdy nikt nie obiecuje powrotu?

Dziś mam czterdzieści dziewięć lat i znów jestem sama. Ale już nie boję się samotności tak jak kiedyś. Mam siebie – i to musi wystarczyć.

Czasem patrzę przez okno na ludzi spieszących się gdzieś wieczorem i pytam sama siebie: czy ktoś jeszcze na mnie czeka? Czy warto było tyle lat żyć nadzieją?
A wy… czy kiedykolwiek naprawdę na kogoś czekaliście?