Czekałem na nią codziennie, aż w końcu zrozumiałem, że się nie pojawi – historia Bartka z podwarszawskiego osiedla

Zacznę od końca, bo to właśnie koniec najbardziej boli. Siedziałem na przystanku PKS na naszym osiedlu, zmarznięty do szpiku kości, patrząc w ciemność, która pochłaniała drogę prowadzącą do miasta. Było już po dwudziestej drugiej, a ja miałem wtedy dwanaście lat. Czekałem na mamę. Czekałem codziennie, od kiedy zniknęła bez słowa. I tego wieczoru, po raz pierwszy, dotarło do mnie, że ona już nie wróci.

Ale zanim to zrozumiałem, żyłem nadzieją. Nazywam się Bartek Nowicki. Wychowałem się na podwarszawskim osiedlu – blokowisko, szare ściany, klatki schodowe pachnące wilgocią i smażoną cebulą. Mój ojciec był kierowcą autobusu miejskiego, a mama pracowała w sklepie spożywczym na rogu. Miałem jeszcze młodszą siostrę, Majkę. Byliśmy zwyczajną rodziną – przynajmniej tak myślałem.

Wszystko zaczęło się sypać, gdy tata coraz częściej wracał do domu pijany. Krzyczał na mamę o byle co – o przypalony obiad, o rachunki, o to, że Majka płacze w nocy. Ja wtedy chowałem się z siostrą pod stołem w kuchni i ściskałem jej dłoń tak mocno, że aż bolało. Mama próbowała nas chronić – czasem zabierała nas do babci na drugi koniec miasta, czasem zamykała się z nami w łazience i puszczała wodę w wannie, żeby nie słyszeć wrzasków.

Pamiętam ten grudniowy dzień jak przez mgłę. Tata wrócił wcześniej niż zwykle i od progu zaczął awanturę. Mama próbowała go uciszyć, ale on tylko się rozkręcał. W końcu cisnął talerzem o ścianę i wyszedł trzaskając drzwiami. Mama długo siedziała przy stole z głową w dłoniach. Potem wstała, ubrała płaszcz i powiedziała:

– Bartek, zaopiekuj się Majką. Zaraz wrócę.

Nie wróciła tego wieczoru. Ani następnego dnia. Ani przez kolejne tygodnie.

Tata najpierw szalał ze złości – wyzywał ją od najgorszych, potem pił jeszcze więcej i coraz rzadziej pojawiał się w domu. Zostaliśmy sami. Ja i Majka. Miałem dwanaście lat i musiałem nauczyć się gotować zupki chińskie i prać jej ubrania w misce.

Sąsiedzi zaczęli szeptać za naszymi plecami:

– Ta Nowicka to chyba uciekła z jakimś facetem…
– Dzieciaki same siedzą całymi dniami…

Babcia próbowała nam pomóc, ale była już schorowana i ledwo chodziła. Raz przyszła do nas opiekunka z MOPS-u i zapytała:

– Bartek, gdzie jest mama?
– W pracy – skłamałem.
– A tata?
– Zaraz wróci.

Ale nikt nie wracał.

W końcu zabrali nas do domu dziecka na Bielanach. Tam wszystko było inne – zimne łóżka, obcy ludzie, dzieci z historiami jeszcze gorszymi niż moja. Majka płakała każdej nocy. Ja udawałem twardziela, ale w środku byłem przerażony.

Przez pierwsze miesiące codziennie siadałem przy oknie i wypatrywałem mamy na podwórku. Wyobrażałem sobie, że zaraz wejdzie do środka, przytuli mnie i powie: „Już wszystko dobrze”. Ale mijały tygodnie, potem miesiące…

Pewnego dnia wychowawczyni, pani Teresa, usiadła obok mnie na łóżku.

– Bartek… musisz pogodzić się z tym, że mama może nie wrócić.
– Nieprawda! Ona mnie kocha! – krzyknąłem i wybiegłem z pokoju.

Ale im dłużej czekałem, tym bardziej czułem pustkę.

Majka szybko znalazła sobie koleżanki w domu dziecka. Ja trzymałem się na uboczu. Byłem „tym od matki-dezerterki”. Dzieci potrafią być okrutne:

– Twoja stara cię zostawiła! Pewnie nie chciała mieć takiego frajera!

Zaciskałem pięści i biłem się o byle co. W końcu przeniesiono mnie do innej grupy.

Mijały lata. Tata zniknął zupełnie – podobno trafił do więzienia za jazdę po pijaku i pobicie kogoś na przystanku. Babcia zmarła na udar. Zostałem tylko ja i Majka – choć nawet ona coraz bardziej oddalała się ode mnie.

W wieku szesnastu lat uciekłem z domu dziecka. Przez kilka miesięcy tułałem się po znajomych, spałem na klatkach schodowych albo u ludzi poznanych na dworcu Zachodnim. Pracowałem na czarno przy rozładunku tirów w magazynie pod Pruszkowem. Wtedy poznałem Anię – dziewczynę z sąsiedztwa, która przynosiła mi kanapki i czasem pozwalała przespać się u siebie na kanapie.

– Bartek… czemu nie wrócisz do domu dziecka? Tam przynajmniej masz dach nad głową.
– Nie chcę być już nikim dla nikogo – odpowiedziałem gorzko.

Ania była pierwszą osobą od lat, która patrzyła na mnie bez litości czy pogardy. Zakochałem się w niej bez pamięci.

Kiedy miałem osiemnaście lat, dostałem list polecony z sądu rodzinnego: „Twoja matka została odnaleziona.”

Serce mi stanęło. Przeczytałem pismo kilka razy – mama mieszkała teraz w Gdańsku z nowym mężem i dwójką dzieci. Chciała się ze mną spotkać.

Nie spałem całą noc. W głowie kłębiły mi się pytania: Dlaczego? Jak mogła nas zostawić? Czy naprawdę byłem aż tak beznadziejny?

Pojechałem do Gdańska pociągiem TLK – całą drogę patrzyłem przez okno na mijane pola i lasy, próbując sobie przypomnieć jej głos.

Spotkaliśmy się w kawiarni przy Długim Targu. Mama wyglądała inaczej – miała krótkie włosy i drogie ubrania. Obok niej siedział chłopiec w wieku Majki i dziewczynka z blond kucykiem.

– Bartek…
– Dlaczego? – przerwałem jej od razu.
– Ja… nie mogłam już dłużej wytrzymać z twoim ojcem… Byłam młoda… bałam się…
– A my? My nie byliśmy ważni?
– Byliście… ale nie miałam siły walczyć…

Patrzyła na mnie oczami pełnymi łez. Ale ja nie potrafiłem jej wybaczyć.

Wyszedłem z kawiarni bez słowa pożegnania.

Przez kolejne lata próbowałem ułożyć sobie życie – skończyłem technikum wieczorowe, pracowałem jako magazynier, potem jako kierowca busa. Z Anią byliśmy razem przez kilka lat, ale rozstaliśmy się przez moje wybuchy złości i nieumiejętność okazywania uczuć.

Majka znalazła rodzinę zastępczą – kontaktowała się ze mną rzadko. Miała żal do mnie za to, że ją zostawiłem uciekając z domu dziecka.

Czasami dzwoniła mama – pytała o zdrowie, o pracę… Ale ja zawsze odpowiadałem chłodno:

– Wszystko dobrze.
– Może przyjedziesz kiedyś?
– Może…

Nigdy nie pojechałem.

Dziś mam trzydzieści dwa lata i własne mieszkanie na kredyt w Piasecznie. Pracuję jako kierowca ciężarówki – czasem jadąc nocą przez puste drogi myślę o tym wszystkim, co straciłem przez jedno „zaraz wrócę”.

Czekanie stało się moim przekleństwem – czekałem na matkę, potem na ojca, potem na miłość Ani… Zawsze miałem nadzieję, że ktoś wróci i naprawi moje życie za mnie.

Ale nikt nie wrócił.

Czasami zastanawiam się: czy można wybaczyć komuś taką zdradę? Czy powinienem był dać mamie drugą szansę? A może to ja jestem winny temu, że wszyscy ode mnie odchodzą?

Może wy mi powiecie: czy warto czekać całe życie na kogoś, kto już dawno odszedł?