Cienie nad stołem: Historia rodziny, której nie było

Telefon zadzwonił o szóstej rano, wyrywając mnie z niespokojnego snu. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko budzik, ale dźwięk był zbyt natarczywy. Spojrzałam na wyświetlacz – „Mama”. Po tylu latach ciszy jej imię na ekranie wywołało we mnie więcej lęku niż radości. Odebrałam, choć ręka mi drżała.

– Alicja, musisz przyjechać do domu. Tata jest w szpitalu – usłyszałam głos matki, suchy jak stare liście.

– Dlaczego dzwonisz do mnie dopiero teraz? – zapytałam, czując jak narasta we mnie gniew. – Przecież przez dziesięć lat nie odezwałaś się ani razu.

– Nie czas na żale. Jesteś córką, powinnaś pomóc – odparła chłodno.

Zacisnęłam zęby. „Jesteś córką” – powtarzało mi się w głowie jak echo. Córką byłam tylko wtedy, gdy byłam potrzebna. Przez resztę życia byłam dla nich nikim.

Mój ojciec, Zbigniew, był człowiekiem twardym i zasadniczym. W naszym domu w Radomiu nigdy nie było miejsca na słabość. Mama, Barbara, zawsze stała za nim murem. Kiedy miałam siedemnaście lat i zaszłam w ciążę z chłopakiem z klasy maturalnej, cała rodzina odwróciła się ode mnie. „Wstyd przyniosłaś!” – krzyczał ojciec. „Nie ma dla ciebie miejsca pod tym dachem!” – dodała matka.

Wtedy pierwszy raz poczułam, jak to jest być naprawdę samotną. Mój chłopak, Paweł, uciekł do Anglii jeszcze zanim zaczęłam pokazywać brzuch. Zostałam sama z dzieckiem i piętnem „tej złej”. Przez kilka miesięcy tułałam się po znajomych, spałam na kanapach, aż w końcu znalazłam pokój do wynajęcia w starej kamienicy na Grochowie. Tam urodziłam syna – Michała.

Było ciężko. Pracowałam na dwa etaty: rano sprzątałam biura, wieczorami dorabiałam jako kelnerka w barze mlecznym. Michał chorował na astmę, często lądowaliśmy na SOR-ze. Pamiętam jedną noc szczególnie dobrze – miał wtedy trzy lata i dusił się tak bardzo, że myślałam, że go stracę. W panice zadzwoniłam do matki.

– Mamo, błagam cię, pomóż mi! Michał jest chory!

– To twój problem – odpowiedziała zimno i odłożyła słuchawkę.

Po tej rozmowie przestałam płakać po nocach. Zrozumiałam, że nie mam już rodziny.

Lata mijały. Michał rósł na mądrego chłopca, a ja robiłam wszystko, by nie czuł się gorszy od innych dzieci. Nigdy nie pytał o dziadków – widział przecież mój ból za każdym razem, gdy ktoś wspominał o rodzinnych świętach czy spotkaniach przy stole.

Pewnego dnia spotkałam na ulicy moją młodszą siostrę, Martynę. Była w ciąży, uśmiechnięta, otoczona troską rodziców.

– Cześć Ala – powiedziała niepewnie. – Mama pytała o ciebie…

– Naprawdę? – prychnęłam. – Czy może pytała o Michała?

Martyna spuściła wzrok.

– Wiesz… tata jest chory na serce. Lekarze mówią, że może nie przeżyć kolejnej operacji…

– I co ja mam z tym wspólnego? – zapytałam ostro.

– Jesteś jego córką…

Te słowa wracały do mnie przez wiele nocy. Córką byłam tylko wtedy, gdy trzeba było coś załatwić: oddać krew dla ojca, pomóc przy remoncie domu Martyny czy załatwić miejsce w przedszkolu dla jej córek (bo przecież „ty masz znajomości w urzędzie”).

Kiedy Michał miał dziesięć lat, zachorował poważnie na zapalenie płuc. Potrzebowałam pieniędzy na leki i rehabilitację. Zdesperowana zadzwoniłam do matki.

– Mamo…

– Nie mamy pieniędzy – przerwała mi zanim zdążyłam dokończyć zdanie.

– Nawet nie wiesz o co chcę prosić…

– Domyślam się. Nie mamy pieniędzy dla ciebie i twojego bachora.

Po tej rozmowie przestałam próbować. Michał wyzdrowiał dzięki pomocy sąsiadki pani Haliny – starszej wdowy z trzeciego piętra, która traktowała nas jak własną rodzinę. To ona nauczyła mnie piec drożdżowe bułki i pokazała Michałowi jak grać w warcaby.

Czas płynął dalej. Michał dorósł, dostał się na politechnikę w Warszawie i wyprowadził się z domu. Byłam z niego dumna jak nigdy wcześniej. Sama zaczęłam pracować jako sekretarka w kancelarii prawnej – pierwszy raz w życiu miałam stałą pracę i własne pieniądze.

Aż do tego poranka, kiedy zadzwoniła matka.

Pojechałam do Radomia z ciężkim sercem. W szpitalu zobaczyłam ojca – wychudzonego, podłączonego do aparatury. Matka siedziała przy łóżku ze spuszczoną głową.

– Przyszłaś jednak… – powiedziała cicho.

– Przyszłam zobaczyć człowieka, który wyrzucił mnie z domu – odpowiedziałam bez emocji.

Ojciec otworzył oczy i spojrzał na mnie długo.

– Ala…

– Tak?

– Przepraszam…

Nie wiedziałam czy płakać czy się śmiać. Przepraszam po dwudziestu latach ciszy? Po tylu upokorzeniach?

Matka zaczęła mówić coś o rodzinie, o tym jak bardzo żałuje… Ale ja już nie słuchałam.

Po powrocie do Warszawy długo rozmyślałam nad tym wszystkim. Michał zadzwonił wieczorem:

– Mamo? Wszystko w porządku?

– Tak synku… wszystko dobrze.

Ale nie było dobrze. Czułam się rozdarta między gniewem a współczuciem. Czy powinnam wybaczyć? Czy powinnam wrócić do ludzi, którzy przez tyle lat udawali, że nie istnieję?

Kilka tygodni później dostałam list od matki:

„Alicjo,
Nie wiem jak napisać to wszystko… Może już za późno na przeprosiny. Może nigdy nie będziesz chciała nas widzieć. Ale jesteś naszą córką i zawsze będziesz częścią tej rodziny.
Mama”

Zgniotłam list i wrzuciłam go do kosza. Rodzina to nie tylko krew i nazwisko – to troska, wsparcie i obecność wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujesz.

Dziś mam swoją rodzinę: Michała i kilku przyjaciół, którzy byli przy mnie wtedy, gdy świat się ode mnie odwrócił. Czy można wybaczyć rodzinie tylko dlatego, że łączy nas krew? Czy więzi trzeba budować od nowa – cegła po cegle?

A może czasem lepiej zamknąć drzwi za przeszłością i zacząć żyć własnym życiem? Co wy byście zrobili na moim miejscu?