Wzięliśmy ślub, bo musieliśmy. Czy można pokochać kogoś z obowiązku?

— Michał, nie możesz tego zrobić mojej córce! — głos teścia rozbrzmiewał w mojej głowie jeszcze długo po tamtym wieczorze. Stałem wtedy w ciasnej kuchni jej rodziców, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. Obok mnie stała Ania, blada jak ściana, z oczami pełnymi łez. Właśnie dowiedzieliśmy się, że zostaniemy rodzicami. Miałem dwadzieścia cztery lata i czułem się jak dziecko, które zgubiło się na dworcu.

— Michał, musisz być odpowiedzialny — powtarzała mama Ani. — Tak się nie robi. To nie jest zabawa.

Nie kochałem Ani. Była moją koleżanką z pracy, czasem wychodziliśmy razem na piwo po zmianie. Tamtej nocy byliśmy sami, trochę wypiliśmy, a potem… wszystko potoczyło się za szybko. Przez kolejne tygodnie próbowałem sobie wmówić, że to tylko chwilowy kryzys, że jakoś to będzie. Ale kiedy jej brzuch zaczął się zaokrąglać, a rodzice coraz częściej dzwonili do mojej mamy, wiedziałem, że nie mam wyjścia.

Ślub był skromny. Wesele w remizie, kilka stołów, znajomi i rodzina patrzący na nas z politowaniem albo z ukrytą satysfakcją. Ania płakała w łazience, ja paliłem papierosa za budynkiem i zastanawiałem się, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Po ceremonii wróciliśmy do wynajmowanego mieszkania na obrzeżach Lublina. Cisza między nami była gęsta jak mgła.

— Przepraszam — powiedziała cicho pierwszego wieczoru. — Nie chciałam cię do niczego zmuszać.

— Wiem — odpowiedziałem, ale nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy.

Przez pierwsze miesiące żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Każdy dzień był powtarzalny: praca, zakupy, sprzątanie, milczenie. Gdy urodził się Kuba, poczułem coś na kształt szczęścia — ale to było szczęście ojca, nie męża. Kochałem syna od pierwszego wejrzenia. Dla niego byłem gotów zrobić wszystko.

Ania była zmęczona i smutna. Często płakała po nocach, myśląc, że śpię. Ja udawałem sen, bo nie wiedziałem, jak jej pomóc. Czułem się winny — za to, że nie potrafię jej pokochać, za to, że odebrałem jej marzenia o prawdziwej miłości.

Rodzice Ani często nas odwiedzali. Jej mama przynosiła słoiki i dawała dobre rady:

— Musicie się starać dla dziecka. Mały potrzebuje rodziny.

Moja mama była bardziej bezpośrednia:

— Michał, życie to nie bajka. Trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny.

Czułem się osaczony przez oczekiwania wszystkich wokół. Każdy miał dla mnie gotową receptę na szczęście — tylko nikt nie pytał mnie o zdanie.

Z czasem zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: kto ma wynieść śmieci, kto kupił złe mleko dla Kuby, kto nie posprzątał łazienki. Te sprzeczki były jak wentyl bezpieczeństwa dla naszej frustracji. Pewnego wieczoru wybuchłem:

— Nie tak miało wyglądać moje życie! — krzyknąłem. — Nie chciałem tego ślubu!

Ania spojrzała na mnie z bólem:

— Myślisz, że ja chciałam? Myślisz, że o tym marzyłam?

Zamilkliśmy oboje. Wtedy po raz pierwszy naprawdę zobaczyłem jej cierpienie.

Zaczęliśmy chodzić na terapię dla par. Psycholog pytała nas o nasze potrzeby i marzenia. Okazało się, że oboje czujemy się samotni i zagubieni. Że oboje pragniemy bliskości i wsparcia — ale nie wiemy, jak je sobie dać.

Próbowałem się starać: kupowałem kwiaty bez okazji, zabierałem Anię do kina, rozmawiałem z nią o codziennych sprawach. Ale między nami zawsze była jakaś niewidzialna bariera.

Czasem patrzę na Kubę i zastanawiam się, czy kiedyś powiem mu prawdę o tym, jak przyszedł na świat. Czy będzie mi miał za złe, że jego rodzice są razem tylko dlatego, że tak wypadało? Czy można nauczyć się kochać kogoś z obowiązku?

Minęły trzy lata od naszego ślubu. Jesteśmy razem — dla Kuby i dla świętego spokoju rodzin. Ale czy to wystarczy? Czy można zbudować szczęście na fundamencie kompromisu i poczucia winy?

Czasem budzę się w środku nocy i pytam sam siebie: czy gdybym mógł cofnąć czas, postąpiłbym inaczej? Czy każdy ma prawo do własnego szczęścia — nawet jeśli oznacza to rozczarowanie innych?

A Wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy warto walczyć o miłość tam, gdzie jej nigdy nie było?